Bohaterami reality-show „Dzień, w którym pojawiła się forsa” będą rodziny, którym nie sprzyja los. W każdym odcinku inna rodzina otrzyma wysoką kwotę pieniędzy, a widzowie zobaczą, jak obdarowani wykorzystają szansę. Przez miesiąc uczestnikom będzie towarzyszyć kamera, a ich przewodnikiem po nowej rzeczywistości zostanie Dorota Wellman.
W każdym odcinku „Dzień, w którym pojawiła się forsa” widzowie poznają inną rodzinę, której dziennikarka będzie podpowiadać, w jaki sposób wykorzystać otrzymaną kwotę pieniędzy.
- W programie zadajemy podstawowe pytanie: czy pieniądze dają szczęście? I nie ma na nie jednej odpowiedzi. Dając walizkę pieniędzy, stajemy się świadkami konfliktów jakie wywołują pieniądze. Skłaniają do walki o nie. Ujawniają ludzkie prawdy dotychczas skrywane. Ten program rozpala skrajne emocje. Obserwowanie, co bohaterowie zrobią z pieniędzmi kiedy spada na nich przysłowiowy złoty deszcz, bywa przyjemne, ale bywa i bardzo przykre. Co się z nimi dzieje, kiedy już ochłoną po otrzymaniu wypełnionej pieniędzmi walizki? Widzowie będą sami śledzić ich losy, by się o tym przekonać - wyjaśnia w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl Dorota Wellman.

Prace nad realizacją formatu trwały od lata ub.r. Prowadząca przyznaje, że choć „Dzień, w którym pojawiła się forsa” jest dla niej wyjątkowym projektem to pracowało jej się przy nim trudno.
- Program pokazuje jakim wyzwaniem może być duża kwota pieniędzy, zwłaszcza dla takich ludzi, którzy ledwo wiążą przysłowiowy koniec z końcem - opisuje Dorota Wellman. - Czy roztrwonią wszystko w mgnieniu oka, czy postanowią uregulować zaległe sprawy, czy odmienią swoje życie? To oni decydują. My tylko podążamy za nimi, a to co obserwujemy potrafi zdziwić. Najbardziej poruszające jest to, że prawdziwe życie naszych bohaterów pisze scenariusze - dodaje.
Premierę reality-show „Dzień, w którym pojawiła się forsa” zaplanowano na niedzielę 19 lutego br., tradycyjnym paśmie premier TTV, czyli o godz. 22.00.
szkoda, ze sodówka mu uderzyła: http://spoleczenstwo.newsweek.pl/odpowiadamy--tymonowi--tymanskiemu,104561,1,1.html
Autoryzacja to katorga i relikt PRL-u, kiedy jeszcze władza musiała akceptować, to co wcześniej powiedziała. Dziś dziennikarze czekają na autoryzację tekstu po kilka dni (np. 3 stron), później otrzymują tekst całkowicie przerobiony przez PR-owców, z którego wycięte jest wszystko, co rozmówca powiedział podczas rozmowy. Przychylajcie się dalej to tego typu "obrońców" słowa, jak Pan Tymański, to będziecie do końca życia czytać w gazetach i portalach marketingowe biadolenie i wygłaskane wypowiedzi. Chyba nie o to chodzi, prawda? Wywiad ma pokazywać rozmówcę takim, jakim jest. Tymczasem niektórzy potrafią wyciąć połowę pytań, które padły w wywiadzie, bo po przeczytaniu uznali pytania i odpowiedzi za zbyt trudne i kontrowersyjne. Nie chcą więc szkodzić swojemu wizerunkowi. W ostateczności, dziennikarz dostaje tekst po autoryzacji i okazuje się, że rozmowa, którą przeprowadziłeś nie jest tą rozmową, bo rozmówca uznał, że trochę niepolitycznie coś powiedział. Po co w takim razie przeprowadzać wywiady? Można by je od razu pisać, przesyłać pytania mailem. To nie jest istota rzetelnego dziennikarstwa. Potrzeba nam zmiany prawa prasowego i to bez dwóch zdań. Oczywiście, rozmówca powinien mieć wgląd w tekst przed publikacją, ale jego autoryzacja nie powinna odbiegać daleko od tego, co wcześniej powiedział. Tymczasem wygląda to zupełnie inaczej. Jestem ciekaw, jak wyglądała rozmowa Pana Tymańskiego w rzeczywistości, czy bliżej jej do spisanego tekstu przez Redaktora czy bliżej jej do tego, co Pan Tymański "poprawił" w swoich wypowiedziach. Rozstrzygać nie będę, ale przeciwnikiem autoryzacji w obecnej formie jestem całym sercem.
Dokładnie. Autoryzacja to jedna z najgłupszych rzeczy w prasie... Skoro udzieliłeś wywiadu, a potem chcesz go poprawiać (czytaj: napisać na nowo) to po cholerę w ogóle godziłeś się na rozmowę?