Dlaczego solidarność dziennikarska z „Wprost” prysła tak szybko? (opinie)

- Zawodowej solidarności wystarczyło na kilkanaście godzin, bo środowisko dziennikarskie w Polsce było, jest i będzie podzielone - reakcję dziennikarzy na „aferę podsłuchową” oceniają Marcin Kowalczyk, Michał Kobosko, Wojciech Maziarski, Tomasz Wróblewski i Wojciech Surmacz.

W ubiegłotygodniowym wydaniu „Wprost” opublikował stenogramy podsłuchanych rozmów ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza i prezesa NBP Marka Belki oraz byłego ministra transportu Sławomira Nowaka i byłego wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza. Burze w mediach wywołała sama zapowiedź publikacji, której redakcja dokonywała przez cały weekend.

W środę do redakcji tygodnika przyszli funkcjonariusze ABW i  zażądali od redaktora naczelnego „Wprost” Sylwestra Latkowskiego nośników z nagraniami, na podstawie pisma skierowanego przez prokuratora. Redakcja nie oddała nagrań, zasłaniając się tajemnica dziennikarską. Po południu do siedziby tygodnika wkroczyli agenci ABW i prokuratorzy. Funkcjonariusze chcieli Latkowskiemu odebrać laptopa i pendrive’y, a w stosunku do niego użyto siły.

Wkroczenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego do redakcji „Wprost” relacjonowały na żywo główne anteny telewizyjne. Tym, co dzieje się w siedzibie tygodnika oburzeni byli dziennikarze o różnych poglądach, zgodnie wyrażali swoje poparcie dla kolegów z „Wprost” (więcej na ten temat). W czwartek podczas porannej konferencji premiera Donalda Tuska skrytykowano nasłanie na redakcję funkcjonariuszy ABW. - Całe środowisko dziennikarskie jest przeciwko panu - powiedziała Monika Olejnik.

Szybko jednak środowisko przestało mówić w tej sprawie jednym głosem. - Redakcje to nie są sanktuaria. Skoro prokurator może sięgnąć do komputera księdza, lekarza, to dlaczego nie może sięgnąć do komputera redakcji? Przecież nie ma tam - mam nadzieję - danych o informatorach - zastanawiała się w felietonie Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej” (więcej na ten temat). Dziennikarze zaczęli przypominać sobie o przeszłości Sylwestra Latkowskiego i jego wyrokach sądowych.

Dlaczego prysła ta chwilowa solidarność dziennikarzy? A może w ogóle jej nie było?

Marcin Kowalczyk, redaktor naczelny „Expressu Ilustrowanego”, zauważa, że środowisko dziennikarskie w Polsce nie tylko jest podzielone, ale zawsze było i będzie. - Jeśli na bezcenny dar wolności słowa i swobodnego wyrażania najbardziej nawet kontrowersyjnych poglądów, którym cieszymy się od 25 lat, nałożymy zawodowe i osobiste uprzedzenia, antypatie, złość, zawiść oraz inne przykre cechy właściwe całemu rodzajowi ludzkiemu, to inaczej być nie może - uważa Marcin Kowalczyk (przeczytaj o tym).

- Zawodowej solidarności, niewolnej co prawda od histerycznych, a czasem operetkowych w formie zachowań, wystarczyło nam na kilkanaście godzin. Myślę jednak, że i to powinno cieszyć w kontekście zagrożenia ze strony państwa oraz jego służb, z jakim spotkała się redakcja „Wprost”, a pewnie mogłyby i redakcje innych mediów - mówi Kowalczyk. - Dziennikarze, widząc na żywo, co wyprawiają z Latkowskim agenci ABW, podobnie jak ja nie wierzyli pewnie własnym oczom. Złowieszcza wymowa tych scen dała choć na chwilę do myślenia i środowiskowe uprzedzenia poszły w kąt - dodaje.

Zdaniem naczelnego „Expressu Ilustrowanego”, nie da się nic poradzić na trwającą dyskredytację materiałów „Wprost” i samego Sylwestra Latkowskiego przez część przedstawicieli środowiska dziennikarskiego. - Kiepsko wyglądają ich wywody w kontekście miażdżącej dla prokuratury i ABW oceny działań w redakcji „Wprost”, dokonanej dzisiaj przez Ministerstwo Sprawiedliwości - konkluduje Marcin Kowalczyk.

Usprawiedliwienia dla akcji ABW i prokuratury w redakcji „Wprost” nie znajduje również Michał Kobosko, szef Project Syndicate Polska.

.

- Nie dziwię się oburzeniu mediów z lewa i prawa - tym bardziej, że takiego wydarzenia nie było przez ostatnie 25 lat wolnej Polski. Sam byłem wstrząśnięty obserwując transmisję online z miejsca agresywnego, bezprawnego i w istocie bezradnego działania służb państwa - mówi nam Michał Kobosko (przeczytaj całą opinię).

Kobosko zwraca jednak uwagę na zdarzenia, które miały miejsce przed „najazdem” na redakcję, w jego trakcie i już po nim. - Fatalnie wyglądało wzmożenie dziennikarzy mediów prawicowych, którzy swoimi zachowaniem w redakcji „Wprost” i na konferencjach premiera natychmiast dorobili sprawie łatkę polityczną - zrobili z „Wprost” medium walczące z reżimem Tuska - a "Wprost" takim medium nie był i nie jest - podkreśla Michał Kobosko. - Mówiąc wprost, zachowanie co bardziej krewkich dziennikarzy na konferencjach prasowych było prostackie i dziecinnie amatorskie. Takich mediów władza nie musi się bać - dodaje.

Szef Project Syndicate Polska uważa natomiast, że świętym prawem dziennikarzy, a nawet ich obowiązkiem jest zgłębianie wszystkich aspektów „afery podsłuchowej”, analizowania sylwetek bohaterów oraz ich motywacji i interesów, jakie za nimi stoją. - Powinni przy tym zachowywać zawodową powściągliwość i zwykły zdrowy rozsądek. Mam wrażenie, że dziennikarze wciąż mało wiedzą, a wypowiadają się nader autorytatywnie, zbyt szybko ferują wyroki - mówi Michał Kobosko. - Chciałbym, żeby dziennikarstwo wyszło z tej afery silniejsze i lepsze - podobnie jak świat polityki, który na taśmach pokazał się z jak najgorszej strony - podsumowuje były naczelny „Wprost”.

Nieco inne zdanie ma w tej sprawie Wojciech Maziarski, publicysta „Gazety Wyborczej”, a w przeszłości redaktor naczelny „Newsweeka”. Dostrzega, że środowisko dziennikarskie na wejście funkcjonariuszy ABW do redakcji „Wprost” zareagowało „z dezaprobatą i niepokojem”. - Ale to nie znaczy, że całe środowisko jest zgodne w ocenie działań redakcji tygodnika - zaznacza wyraźnie (przeczytaj całą opinię).

- Na pewno nie wszyscy są „przeciw Donaldowi Tuskowi”, jak w chwili emocjonalnego uniesienia stwierdziła Monika Olejnik. Niektórzy moi koledzy już odcięli się od tej deklaracji. Korzystając z okazji ja też się odcinam - mówi nam publicysta „Gazety Wyborczej”. - W ogóle nie widzę powodu, by do działań prokuratury mieszać rząd i premiera. Prokuratura, która wysłała ABW do „Wprost”, nie jest organem rządu - dodaje.

Zdaniem Maziarskiego, tajemnica dziennikarska, na którą powołuje się redakcja „Wprost”, jest ważną wartością i należy jej bronić. Dlatego środowisko dziennikarskie było oburzone akcją ABW. Publicysta przypomina jednak, że ochrona tajemnicy dziennikarskiej ma służyć ważnemu interesowi publicznemu. - Jeżeli redakcja ujawnia ważne, bulwersujące skandale, przestępstwa, afery - to służy dobru wspólnemu. Wówczas naruszanie innych reguł i standardów (jak np. zakaz potajemnego nagrywania) może być usprawiedliwione, a tajemnica dziennikarska służy ochronie osób działających w interesie publicznym - twierdzi Wojciech Maziarski.

- Stoimy przed dylematem - z jednej strony trzeba bronić prawa każdej redakcji do zachowania tajemnicy, a wejście funkcjonariuszy do „Wprost” może okazać się groźnym precedensem. Z drugiej strony trudno jest bronić redaktorów „Wprost”, bo nadużywają tego prawa dla swoich partykularnych celów i manipulują opinią publiczną - ocenia Maziarski.

Z kolei w opinii Tomasza Wróblewskiego, wiceprezesa Fundacji Warsaw Enterprise Institute, a w przeszłości redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, sprawa akcji ABW i samej publikacji „Wprost” jest już w tej chwili sprawą czysto polityczną. - W momencie kiedy mówimy o zagrożeniu premiera i rządu to tak samo następuje linia podziału stosunku dziennikarzy do tego, co stało się w środę. Z jednej strony mamy dziennikarzy, którzy są oburzeni tym, że zostało zagrożone państwo - Jacek Żakowski czy Ewa Milewicz. Po drugiej dziennikarzy prawicowych, dla których jest to bardziej abstrakcyjny termin, bo państwo nie jest bytem z głową i nogami tylko administracją zarządzająca, która pomaga funkcjonować narodowi - zauważa Tomasz Wróblewski.

Wróblewski twierdzi, że swoisty dwugłos w komentowaniu tego tematu musiał się wytworzyć, ponieważ dziennikarze gdzie indziej dostrzegają problem.

- Dla części środowiska największym problemem jest podsłuch sam w sobie i to, że ktoś w ogóle podsłuchiwał urzędników państwowych. Analizują, jak odbierają to ludzie. Zaś dziennikarze bardziej konserwatywni będą uważali, że większym zagrożeniem jest to, co ci urzędnicy powiedzieli: nie wiemy, kto to zrobił, ale wiemy, co tam zostało powiedziane i to powinno być powodem do obaw - komentuje Tomasz Wróblewski.

Redaktor naczelny „Gazety Bankowej” i dziennikarz śledczy Wojciech Surmacz zwraca uwagę, że Piotr Nisztor, który jest współautorem kontrowersyjnych publikacji „Wprost” nie po raz pierwszy używał „taśm prawdy”. - Przypomnę, że to Nisztor w lipcu 2012 roku - wówczas dziennikarz „Pulsu Biznesu” - ujawnił tzw. „taśmy Serafina”, co doprowadziło do dymisji ówczesnego ministra rolnictwa Marka Sawickiego. Skąd ten facet bierze te nagrania? - zastanawia się Wojciech Surmacz (przeczytaj całą opinię).

Surmacz nie wie, o jaką wolność słowa walczą „wszyscy dziennikarze”, przedstawicielką których w czwartek stała się Monika Olejnik.

- O wolność słowa podawaną na tacy przez służby specjalne? Czy o swoją własną wolność do publikowania informacji, okupionych ciężką i żmudną do bólu pracą? O jakim dziennikarstwie tu się mówi? Publikację wątpliwej proweniencji stenogramów, których stenotypiści „Wprost” nie potrafili nawet porządnie spisać, nazywa się dziś dziennikarstwem? - pyta redaktor naczelny „Gazety Bankowej”.

W poniedziałkowym numerze „Wprost” opublikowane zostały stenogramy podsłuchanych rozmów kolejnych polityków: Radosława Sikorskiego, Pawła Grasia, Jacka Rostowskiego, Włodzimierza Karpińskiego, Stanisława Gawłowskiego, Sławomira Nowaka, związanego ze służbami Dariusza Zawadki oraz biznesmenów Jacka Krawca i Piotra Wawrzynowicza.

Łukasz Brzezicki