SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Krzysztof Grabowski: Jedynym problemem w dobie kryzysu są pieniądze

- W dzisiejszych czasach stacje telewizyjne nie mają najzwyczajniej w świecie pieniędzy i z wielką ostrożnością planują produkcję serialową - mówi w rozmowie z nami Krzysztof Grabowski, szef należącej do ATM Grupa firmy Baltmedia, produkującej m.in. serial „Ojciec Mateusz”.

- Stacje telewizyjne bardzo mocno rozglądają się również za finansowaniem zewnętrznym. To główny powód tego, że obecnie jest bardzo trudno „rozkręcić” z powodzeniem nową produkcję. Z pewnością jest dużo trudniej, niż 5 lat temu, kiedy startowaliśmy z „Ojcem Mateuszem”. Poza tym mocno zmniejszyła się ilość serialowych okienek w ramówkach kanałów telewizyjnych. Stacje często wolą zostawić w danym paśmie produkcje, które mają już ugruntowaną oglądalność, niż wprowadzać zupełnie nowe tytuły, ryzykując, że mogą się nie spodobać. Zawsze bezpieczniej jest zamawiać kolejne sezony znanych i lubianych produkcji - mówi Krzysztof Grabowski.

Grabowski przyznaje, że zgadza się z artykułowaną często opinią, że współczesne polskie seriale nie są tak dobre jak seriale sprzed lat. - Myślę, że dzisiaj wszystko zależy od jakości scenariuszy i - jak zwykle - od pieniędzy. Kiedyś środki przeznaczane na tzw. produkcję zewnętrzną były znacząco wyższe. Dzisiejsze budżety płacone przez stacje telewizyjne przekładają się wprost proporcjonalnie na ograniczoną liczbę dni zdjęciowych, a ta z kolei - stanowi o jakości produkcji - mówi Grabowski.

- Telewizja, w dobie kryzysu, z roku na rok obcina budżety seriali i zmusza nas do wprowadzania nadzwyczajnych oszczędności. Jeden 43-minutowy odcinek „Ojca Mateusza” realizujemy w okresie ok. 5 dni zdjęciowych. We Włoszech, przy trzykrotnie wyższym budżecie, na jeden odcinek serialu typu „Don Matteo” przeznaczanych jest od 8 do 9 dni. Polscy scenarzyści są w pełni świadomi sytuacji finansowej producenta i piszą swoje teksty tak, jak ich o to prosimy, ograniczając w odcinkach serialu ilość kosztownych scen pełnych np. spektakularnych akcji i pościgów. Myślę zatem, że jedynym problemem w dobie kryzysu są pieniądze, bo realizatorów, reżyserów, scenarzystów i aktorów mamy nie gorszych niż 20-30 lat temu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski.

- Sądzę, że dobrego nigdy nie za wiele i zawsze znajdzie się miejsce dla świetnych, odkrywczych pomysłów oraz zdolnych ludzi. Oczywiście z drugiej strony jesteśmy w pełni świadomi, że stacje telewizyjne operują w ściśle określonych kryzysem warunkach rynkowych, przy silnej wzajemnej konkurencji i bardzo zaniżonych budżetach produkcyjnych. Nie ma również nieskończenie dużego zapotrzebowania na nową produkcję, bowiem ramówki kanałów telewizyjnych „nie są z gumy”. Funkcjonując od lat na trudnym rynku mediów orientujemy się mniej więcej co, kiedy i na jakich warunkach dany nadawca będzie potrzebował. Staramy się wyprzedzać te oczekiwania i przygotowywać na czas nowe projekty. Rodzi to oczywiście konieczność ciągłego zamawiania i prefinansowania prac literackich - dodaje Krzysztof Grabowski.


Z Krzysztofem Grabowskim, producentem m.in. takich seriali, jak „Ojciec Mateusz” (TVP) oraz „Na krawędzi” (Polsat), rozmawiamy o bolączkach, z jakimi borykają się polscy producenci telewizyjni, specyfice polskiego rynku serialowego oraz o tym, dlaczego współczesne polskie seriale nie dorównują produkcjom sprzed lat.


Krzysztof Lisowski: Czy jest Pan zadowolony z wyników oglądalności Waszego sztandarowego serialu, jakim jest „Ojciec Mateusz”? Mimo wszystko nie udało się Wam przebić popularności serialu „M jak Miłość”, który od lat pozostaje niekwestionowanym liderem…

Krzysztof Grabowski, producent filmowy, członek zarządu spółki Baltmedia: Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z wyników oglądalności „Ojca Mateusza”. W naszym przypadku oglądalność premierowych czwartkowych odcinków wynosi średnio 5 mln widzów, do tego dochodzą sobotnie powtórki, kiedy każdy odcinek ogląda ponad 3 mln widzów. Tak więc można powiedzieć, że osiągamy pułap 8 milionów widzów tygodniowo, czyli dorównujemy telenoweli „M jak Miłość”.

Czy serialom ciężko jest w dzisiejszych czasach zdobyć wierną grupę widzów i utrzymać się w dłuższej perspektywie na rynku?

Ciężko jest na takie pytanie odpowiedzieć, gdyż w Polsce ciągle jest jeszcze stosunkowo mała różnorodność seriali. Często się zdarza, że produkcje serialowe pojawiają się i nagle znikają. Jest mało telenowel i seriali, które zdołały ugruntować swoją trwałą pozycję. Można tu wymienić kilka tytułów: „Klan”, „Barwy szczęścia”, „Na dobre i na złe”, „Czas honoru”, „Ranczo”, czy z nowszych pozycji np. „Komisarza Alexa”, albo „Dom nad rozlewiskiem”. Jest jednak sporo produkcji, które po prostu nie „wypalają”, jak choćby serial „Paradoks” w TVP2, który moim zdaniem był dość ambitnym przedsięwzięciem, ale jakoś nie znalazł swojego widza.

Z czego to może wynikać? Czy jest jakaś recepta na to, aby zaskarbić sobie na dłużej przychylność widzów?

No właśnie: wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć. Czasami - z niewiadomych przyczyn - seriale, które wydawać by się mogło mają ogromny potencjał, okazują się totalnymi „klapami”. Istnieje obiegowa opinia, że widz potrzebuje dziś ciepłych, lekkich, rodzinnych opowieści, które kończą się pozytywnym przesłaniem. W naszej firmie również wyznajemy podobną filozofię i m.in. z tego powodu zdecydowaliśmy się pięć lat temu na wprowadzenie na rynek polski włoskiego formatu „Don Matteo”. Wyprodukowaliśmy już ponad sto kilkadziesiąt odcinków „Ojca Mateusza” i serial w dalszym ciągu cieszy się niesłabnącym powodzeniem wśród widzów telewizyjnej „Jedynki”. Oczywiście już dawno zarzuciliśmy wierność włoskiemu oryginałowi (we Włoszech nakręcono 129 odcinków) i wszyscy nasi bohaterowie żyją własnym życiem, mocno osadzonym w polskich realiach.

Kto najchętniej ogląda w tej chwili „Ojca Mateusza”? Czy chcecie jakoś dotrzeć do młodszych widzów?

Badania wykazują, że „Ojca Mateusza” najchętniej oglądają kobiety w wieku powyżej 50 lat, mieszkańcy średnich i małych miast oraz wsi. Okazuje się, że nie jest to ulubiony serial widza wielkomiejskiego z tzw. grupy komercyjnej (w przedziale wiekowym 16-49), ale chcemy to obecnie trochę zmienić i m.in. dlatego odmładzamy obsadę. Staramy się też pisać nasze oryginalne scenariusze w taki sposób, aby dotrzeć również do grona nieco młodszych widzów.

We Włoszech nakręcono mniej odcinków „Ojca Mateusza” niż w Polsce, pewnie i z naszych ekranów ten format niedługo zniknie?

Z pewnością „Ojciec Mateusz” nie będzie emitowany wiecznie, choć trudno teraz przewidzieć, kiedy nastąpi znaczący spadek zainteresowania widzów. Sądzę, że w pewnym momencie po prostu wyczerpią się nam dobre pomysły scenariuszowe. Serialu emitowanego raz w tygodniu nie można porównywać z telenowelą, która nadawana jest codziennie, a poszczególne jej wątki ciągną się w nieskończoność. Myśląc o przyszłości już teraz rozglądamy się za jakimś „ciepłym”, „rodzinnym” formatem, który będzie mógł za jakiś czas zastąpić „Ojca Matusza”. Pracujemy również nad własnymi oryginalnymi pomysłami, ale jest jeszcze zbyt wcześnie, by mówić o jakichś konkretach.

Dlaczego tak trudno jest wejść na polski rynek z dobrą produkcją serialową?

Wszystko jak zwykle opiera się o sprawy finansowe. W dzisiejszych czasach stacje telewizyjne nie mają najzwyczajniej w świecie pieniędzy i z wielką ostrożnością planują produkcję serialową. Rozglądają się również za finansowaniem zewnętrznym. To główny powód tego, że obecnie jest bardzo trudno „rozkręcić” z powodzeniem nową produkcję. Z pewnością jest dużo trudniej, niż 5 lat temu, kiedy startowaliśmy z „Ojcem Mateuszem”. Poza tym mocno zmniejszyła się ilość serialowych okienek w ramówkach kanałów telewizyjnych. Stacje często wolą zostawić w danym paśmie produkcje, które mają już ugruntowaną oglądalność, niż wprowadzać zupełnie nowe tytuły, ryzykując, że mogą się nie spodobać. Zawsze bezpieczniej jest zamawiać kolejne sezony znanych i lubianych produkcji.

To skąd np. decyzja TVP o rezygnacji z nadawania serialu „Galeria”, który miał „jako taką” oglądalność i kolejna decyzja o wprowadzeniu w jego miejsce serialu „Wszystko przed nami”, który w poprzedniej ramówce miał znacznie mniej widzów niż „Galeria”? Jak Pan myśli?

Przepraszam, ale trudno mi o tym mówić i oceniać słuszność decyzji władz TVP, bowiem właśnie z „Galerią” byłem osobiście związany jako współproducent pierwszego sezonu tej telenoweli. Z pewnością sytuacja, która powstała, jest co najmniej dziwna i zaskakująca. Tym bardziej, że - o ile wiem - trwają zdjęcia do dalszego ciągu „Galerii”.

Powiedział Pan, że widzowie oczekują od telewizji ciepłych, rodzinnych produkcji. Skąd zatem Państwa decyzja, aby wyprodukować serial sensacyjno-kryminalny, jakim jest Wasza nowa produkcja dla Telewizji Polsat „Na krawędzi”?

Dwa lata temu scenariusz serialu pod roboczym tytułem „Dura Lex” autorstwa Maćka Dutkiewicza i Arka Borowika na tyle spodobał się w Polsacie, że zamówiono u nas realizację odcinka pilotażowego. Po jego wyprodukowaniu latem 2011 roku i późniejszej wysokiej ocenie grup fokusowych okazało się, że jest bardzo duża szansa na to, że widzowie serial polubią i że spełni on ich oczekiwania. Zamówiono u nas pozostałe 12 odcinków tego serialu i jesienią ubiegłego roku byliśmy już po zdjęciach. Nie jest to co prawda lekka rodzinna komedia, ani też obyczajowy tasiemiec dla szerokiej publiczności. W doborowej obsadzie powstał serial sensacyjny z prawdziwego zdarzenia pod zachęcającym końcowym tytułem „Na krawędzi”. Jesteśmy tuż przed jego premierą, bowiem w ramówce wiosennej TV Polsat będzie go emitowała w czwartki o godzinie 22.00. Start - już 28 lutego.

Jakich spodziewacie się wyników oglądalności, jeśli chodzi o ten serial?

To oczywiście zawsze bardzo trudno przewidzieć i nie chciałbym podawać jakichś konkretnych oczekiwanych przez nas wyników, żeby nie zapeszyć. Mam po prostu nadzieję na to, że serial jest na tyle udany, że bez trudności znajdzie swoich wiernych widzów, a rezultatem zadowalającej nadawcę oglądalności będzie zamówienie przez niego drugiego sezonu „Na krawędzi”. Bardzo na to liczymy, choć zawsze pozostaje nutka niepewności przed premierą.

Na czym skupiacie się poza produkcją serialową? Czy macie w planach premiery jakichś filmów dokumentalnych oraz produkcji kinowych?

Oczywiście myślimy o kilku filmach fabularnych i pracujemy nad projektami. Niektóre są nawet bardzo zaawansowane i bardzo chcielibyśmy, aby w tym roku wyprodukować choćby jeden z nich. Jeśli chodzi o filmy dokumentalne, to jesteśmy w trakcie produkcji kilku tytułów. Gdybym miał wymienić jeden z nich, to z pewnością byłby to film „Rotem – Kazik Niepokonany”, nad którym Agnieszka Arnold pracuje z nami już od ponad 2 lat. Jest to barwna opowieść o jednym z ostatnich żyjących bohaterów powstania w getcie warszawskim w 1943 roku. Ten długi, ponadgodzinny dokument pokażemy szerokiej międzynarodowej publiczności już w kwietniu podczas obchodów 70. rocznicy wybuchu powstania w nowo wybudowanym Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie.

Często spotykam się z opinią, że współczesne polskie seriale są tak naprawdę bardzo słabe. Że zanikła tradycja dobrych polskich seriali sprzed lat. Nie ma już takich produkcji, jak „Czterdziestolatek”, czy np. „Dom”. Z czego to - Pana zdaniem - wynika?

Generalnie muszę się z tą opinią zgodzić. Myślę, że dzisiaj wszystko zależy od jakości scenariuszy i - jak zwykle - od pieniędzy. Kiedyś środki przeznaczane na tzw. produkcję zewnętrzną były znacząco wyższe. Dzisiejsze budżety płacone przez stacje telewizyjne przekładają się wprost proporcjonalnie na ograniczoną liczbę dni zdjęciowych, a ta z kolei - stanowi o jakości produkcji. Telewizja, w dobie kryzysu, z roku na rok obcina budżety seriali i zmusza nas do wprowadzania nadzwyczajnych oszczędności. Jeden 43-minutowy odcinek „Ojca Mateusza” realizujemy w okresie ok. 5 dni zdjęciowych. We Włoszech, przy trzykrotnie wyższym budżecie, na jeden odcinek serialu typu „Don Matteo” przeznaczanych jest od 8 do 9 dni. Polscy scenarzyści są w pełni świadomi sytuacji finansowej producenta i piszą swoje teksty tak, jak ich o to prosimy, ograniczając w odcinkach serialu ilość kosztownych scen pełnych np. spektakularnych akcji i pościgów. Myślę zatem, że jedynym problemem w dobie kryzysu są pieniądze, bo realizatorów, reżyserów, scenarzystów i aktorów mamy nie gorszych niż 20-30 lat temu.

Czy rynek polskich producentów telewizyjnych jest - Pana zdaniem - nasycony? Znalazłoby się w dobie kryzysu miejsce dla kolejnych graczy?

Dobrego nigdy nie za wiele i zawsze znajdzie się miejsce dla świetnych, odkrywczych pomysłów oraz zdolnych ludzi. Wierzę, że ci najlepsi zawsze się ze swoimi pomysłami przebiją. Oczywiście z drugiej strony jesteśmy w pełni świadomi, że stacje telewizyjne operują w ściśle określonych kryzysem warunkach rynkowych, przy silnej wzajemnej konkurencji i bardzo zaniżonych budżetach produkcyjnych. Nie ma również nieskończenie dużego zapotrzebowania na nową produkcję, bowiem ramówki kanałów telewizyjnych „nie są z gumy”. Funkcjonując od lat na trudnym rynku mediów orientujemy się mniej więcej co, kiedy i na jakich warunkach dany nadawca będzie potrzebował. Staramy się wyprzedzać te oczekiwania i przygotowywać na czas nowe projekty. Rodzi to oczywiście konieczność ciągłego zamawiania i prefinansowania prac literackich.

Kilka lat temu Pana firma Baltmedia została kupiona przez ATM Grupę. Jak Pan ocenia tę transakcję z perspektywy czasu? Opłacało się? Jakie są plusy, a jakie minusy funkcjonowania w ramach dużej firmy?

To akurat bardzo dobry przykład, który dowodzi, że w naszej branży wielki sukces artystyczny nie zawsze przekłada się na finanse. Często bywa odwrotnie. Kilka lat temu, po zrealizowaniu pierwszego sezonu „Ojca Mateusza”, wpadłem w duże kłopoty finansowe, gdyż na skutek braku doświadczenia ponieśliśmy znaczące straty podczas produkcji tego serialu. Jednocześnie zaś serial stał się przebojem wśród milionów polskich widzów, zdobył niesłychaną popularność i wiadomo już było, że zapewniona będzie jego kontynuacja w kolejnym sezonie. Uznałem, że to dobry moment i - żeby spłacić długi - postanowiłem sprzedać firmę wraz z serialem. Najlepszą ofertę otrzymałem od ATM Grupy z Wrocławia, uznanego i wiarygodnego producenta, o którym wiele wcześniej słyszałem. Oprócz dobrej ceny zagwarantowano mi dodatkowo możliwość pozostania w zarządzie przejmowanej spółki i uczestnictwo w dalszej produkcji kolejnych sezonów „Ojca Mateusza”. Z perspektywy czasu uważam, że był to właściwy wybór. Kolejny sezon „Mateusza” powstawał już bowiem w ciężkich warunkach kryzysowych. Pojawiły się wydłużone terminy płatności faktur ze strony TVP, brakowało bieżących środków operacyjnych na produkcję, a banki niechętnie podejmowały się finansowania powstającego serialu. W tej sytuacji parasol ochronny rozpięty przez holding ATM, a przede wszystkim możliwość swobodnego korzystania z „bufora finansowego” tej dużej spółki akcyjnej okazały się nie do przecenienia. Jest też oczywiście kilka minusów, wynikających przede wszystkim z konieczności świadomego podporządkowania się wspólnym planom i korporacyjnego działania w ramach bardzo rozbudowanej struktury produkcyjnej. No, ale zawsze jest coś za coś. Przede wszystkim ważne jest to, że choć w ramach holdingu, to jednak Baltmedia pozostaje samodzielną i samorządną spółką prawa handlowego, działającą w dobrze pojętym interesie swoich właścicieli.

Czy sądzi Pan, że na rynku producentów telewizyjnych będziemy obserwować tendencję do konsolidacji? Może należy spodziewać się jakichś innych tendencji?

Niestety, nie jestem ekspertem w sprawie konsolidacji firm, ale na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że w większości przypadków dużemu jest zawsze łatwiej. Szczególnie w czasach kryzysu. Małe firmy przeżywają dole i niedole wynikające z niestabilnej sytuacji rynkowej, cierpią z powodu nieterminowych i przedłużających się płatności, a ich głosy protestu rzadko są brane pod uwagę. Taka jest cena niezależności. Duża struktura może prowadzić bardziej otwartą i wyrazistą politykę, a nawet dyktować pewne korzystne dla siebie rozwiązania. Myślę, że na rynku mediów, podobnie jak i w innych branżach, występują i będą występowały silne tendencje do konsolidacji (a nawet kartelizacji) podmiotów. Jest to możliwe oczywiście tylko w granicach przewidzianych prawem, które w przypadku spółek medialnych jest dosyć zasadnicze i surowe.

Jakie są Pana ulubione seriale wyprodukowane przez konkurencję i dlaczego akurat te tytuły, które Pan wymieni?

Z racji zawodu staram się bywać na premierach i oglądać wybiórczo możliwie dużo seriali, szczególnie zaś produkcji polskiej. Do pensum moich obowiązków zaliczam śledzenie seriali i telenowel produkowanych przez naszą konkurencję (głównie w celach poznawczych). Bardzo trudno mi mówić o ulubionych pozycjach krajowych - zostawmy może ten osąd naszej widowni. Ona z pewnością wyda najlepszy werdykt. Jeśli chodzi o seriale zagraniczne, to bardzo pilnie śledzę nowe produkcje takich sieci, jak HBO, Canal+, Showtime, czy Fox. Ostatnio z przyjemnością oglądałem kolejne sezony seriali: „Zakazane Imperium”, „Homeland”, „Californication”, „Dexter”, czy też kontrowersyjne „Żywe trupy”. Oczywiście są to wszystko przykłady wysokobudżetowych produkcji amerykańskich, do których trudno nam się porównywać, ale mamy też wspaniałe przykłady europejskie rodem ze Skandynawii. Myślę tu oczywiście o słynnym duńskim thrillerze „Forbrydelsen” (sezon 1-3) z niezapomnianą rolą Sofie Gråbøl, który przebojem zawojował cały świat zdobywając wszystkie ważniejsze nagrody na międzynarodowych festiwalach. Docenili to Amerykanie i zaprosili producentów z Danii do współpracy przy anglojęzycznym remake’u ich dzieła. Powstał w ten sposób serial „The Killing”, znany w Polsce jako „Dochodzenie”. Warto nadmienić, że kilka odcinków tego serialu reżyserowała nawet Agnieszka Holland. Wszystkie wymienione wyżej tytuły zawdzięczają swoje międzynarodowe powodzenie precyzyjnym scenariuszom, perfekcyjnej (choć niekoniecznie gwiazdorskiej) obsadzie i mistrzowskiej reżyserii. Bardzo chcielibyśmy brać z nich przykład.

O rozmówcy
Krzysztof Grabowski - urodzony w 1953 roku w Olsztynie. Reżyser, scenarzysta, producent telewizyjny i filmowy. Absolwent Uniwersytetu Gdańskiego (polonistyka i filmoznawstwo, 1977) i Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (reżyseria, 1983). Od 1991 roku założyciel i prezes studia filmowego PRF „TOTAL” w Gdyni, a od 1996 roku właściciel Grupy Filmowej Baltmedia z Sopotu. Obecnie mieszka w Warszawie i jako członek zarządu Baltmedia Sp. z o.o. (Grupa ATM) od 2009 roku jest producentem wielu filmów i seriali. Jako producent ma na koncie m.in.: filmy fabularne kinowe: „Jan Paweł II” (2006), „Dzieci Ireny Sendlerowej” (2009), „Salvation” (w produkcji), „Orzeł” (w przygotowaniu) oraz „Ojciec Mateusz” - wersja kinowa (w przygotowaniu); seriale TV: „Jan Paweł II” (TVP1), „Wojna i pokój” (Polsat), „Ojciec Mateusz” - sezony 1-10 (w bieżącej produkcji dla TVP1 od 2007 roku), „Na krawędzi” (w postprodukcji dla TV Polsat), „Ogień” (w przygotowaniu dla TVP1), „Camera infima” (w przygotowaniu dla TVP1), telenowela „Galeria” (odcinki 1-94).

Dołącz do dyskusji: Krzysztof Grabowski: Jedynym problemem w dobie kryzysu są pieniądze

5 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
Adam
To po co koduje kanał ATM nie lepiej byłoby być w FTA i zarabiać na reklamach ta jak np. TV PULS, TVR, TELE5, TVS, ... .
Przecież wiadomo że pieniądze od abonamentu idą do właścicieli platform jak np. pan Solorz, a nie do właścicieli kanału.
I dlaczego pan Solorz jest bogaty? bo stały dopływ gotówki (abonament), a ATM zależne widzów tym większa widownia to jest wyższa wartość reklamy.

Pozdrawiam
odpowiedź
User
ja
niech powie ile w Polsce podczas ojca Mateusza trwa dzien zjeciowy, a potem porowna ile trwa taki dzien we wloszech, boje sie ze wyjdzie tyle samo...bo u nas dzien zdejciowy jest z gumy
odpowiedź
User
Pies drogowy
A tym filmie robią z polskich policjantów totanych debili, a komendant głowny policmajstrów się na to patrzy i rechocze. No pięknie:-)
odpowiedź