Grzegorz Jankowski w książce o „Fakcie”: można napisać tekst interwencyjny albo rozkręcić aferę (fragmenty)

18 maja w sprzedaży ukaże się książka „Fakt. Tak było naprawdę. Seks, afery, polityka”, którą napisał Grzegorz Jankowski, były redaktor naczelny dziennika „Fakt”. Portal Wirtualnemedia.pl publikuje obszerne fragmenty tej pozycji.

łb
łb
Udostępnij artykuł:
Grzegorz Jankowski w książce o „Fakcie”: można napisać tekst interwencyjny albo rozkręcić aferę (fragmenty)

Jankowski opisuje w książce kulisy pracy redakcji „Faktu”, przedstawia także obraz polskiej elity politycznej i kulturalnej. Czytelnik dowie się z książki m.in. w jaki sposób o przychylność redaktora naczelnego „Faktu” zabiegali politycy i celebryci, a także jak w gabinecie Jankowskiego w 2005 roku Donald Tusk oblał kawą Lecha Kaczyńskiego. 

„Fakt. Tak było naprawdę. Seks, afery, polityka” ukaże się 18 maja br. nakładem Wydawnictwa The Facto, w formacie 230x155. Pozycja kosztuje 36,90 zł. 

Grzegorz Jankowski wprowadził „Fakt” na polski rynek w 2003 roku i kierował nim przez prawie 11 lat. W latach 2006-2008 był też wydawcą „Dziennika”. Przed rozpoczęciem pracy w „Fakcie” był zastępcą redaktora naczelnego „Newsweeka”. W przeszłości pracował też w dziennikach „Życie”, „Życie Warszawy” i radiowej Trójce. Z końcem maja 2014 roku Jankowski odszedł z RASP, a na stanowisku redaktora naczelnego zastąpił go Robert Feluś

Przypomnijmy, że niedawno tygodnik „Do Rzeczy” ujawnił zapis podsłuchanej rozmowy Pawła Grasia i Jana Kulczyka z kwietnia 2014 roku. Biznesmen uzgodnił z ówczesnym rzecznikiem rządu, że zwróci uwagę wdowie po Axlu Springerze na falę krytycznych wobec rządu w publikacji „Faktu”. Ringier Axel Springer Polska zaprzecza wpływowi rządu PO i Kulczyka na zmiany w „Fakcie”. 

Poniżej publikujemy fragmenty książki Grzegorza Jankowskiego "Fakt. Tak było naprawdę"

Najcięższym argumentem wysuwanym przeciwko mnie i „Faktowi” był wieloryb Lolek. Może to i logiczne ze względu na jego wagę, ale na tym, Drodzy Czytelnicy, logika się kończyła. Lolek na łamy „Faktu” wypłynął wprost z opowieści mojego ojca, od wielu lat namiętnego czytelnika gazet bulwarowych. Tata wspominał, że gdy miał kilkanaście lat, „Express Wieczorny” podał 1 kwietnia informację, że z Wisły wyłowiono syrenkę, kobietę z rybim ogonem. I chociaż był to prima aprilis, tłumy ruszyły nad rzekę, by sprawdzić, co tam się dzieje. Przyjechała milicja, wzywała ludzi, by się rozeszli, otoczyła brzeg kordonem. Słowem – była heca. Któregoś dnia zauważyłem, zresztą na pierwszej stronie „Wyborczej”, informację, że jakiś zbłąkany wieloryb pokonał Cieśninę Duńską, a teraz ugrzązł w Bałtyku, gdzie czeka go niechybna śmierć. Była jeszcze jakaś niewyraźna fotografia, zamazany fragment płetwy. Żal biedaka.

– Słuchajcie – spytałem na kolegium – a co by było, gdybyśmy wpuścili wieloryba do Wisły?

– No... – ktoś odpowiedział – byłoby śmiesznie.

I o tę rozrywkę, którą miał dostarczać Lolek, w całej wielorybiej aferze chodziło. Wyliczyliśmy, jaki odcinek i w jakim czasie wieloryb mógłby przepłynąć, a także jakie przeszkody ma do pokonania. Rozesłaliśmy po Polsce reporterów, którzy zachęcali ludzi, by włączyli się z nami do tej zabawy. Zwykle nie mieli z tym problemu:

– A, widziałem, płynął, zamachał płetwami.

W żartobliwej konwencji odnalazł się pan odpowiedzialny za tamę we Włocławku:

– Przepłynie, otworzymy mu śluzy, tę górną i dolną, oczywiście bez opłat – zapewnił.

Odpytaliśmy policję rzeczną i oczywiście funkcjonariusze przygotowani byli na wszelką ewentualność, także taką, jak Lolkowa. Po dniach bodajże pięciu, Lolek dopłynął do Warszawy. Na nabrzeżu stało kilkaset osób, głównie rodzin z dziećmi, które postanowiły uatrakcyjnić sobie w ten sposób weekendowy spacer. Na tę okazję przygotowaliśmy wielorybią atrapę i Lolek na pożegnanie zamachał im płetwą.

grafika

I pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie „poważne media”, które postanowiły z wielorybią pomocą zdyskredytować „Fakt”. „Super Express” ograniczył się do demaskatorskiego zdjęcia łódki, która ciągnęła atrapę Lolka, ale „Wyborcza” do sprawy podeszła z pełną powagą. W teren wysłano reporterów, by przycisnęli naszych rozmówców, dlaczego uczestniczyli w OSZUSTWIE. Zaangażowano też medioznawców tłumaczących, że „Fakt”, wpuszczając ludzi w Lolka, udowodnił, że gazetą wiarygodną nie jest.

Choć szalenie denerwująca była ta arogancja, która kazała redaktorom „Gazety” zakładać, że czytelnik „Faktu”, czyli czytelnik w ich mniemaniu gorszy, pozbawiony jest poczucia humoru, to wytaczanie przeciwko nam wszelkich możliwych dział było całkowicie zrozumiałe. W rankingach sprzedaży wyprzedziliśmy „Wyborczą” już po kilku miesiącach od wejścia na rynek i jedynie dzięki wyodrębnieniu w rzeczonych kategorii „dzienniki opiniotwórcze” mogła ona wciąż cieszyć się swoim pierwszym miejscem.

„Fakt” już po kilku miesiącach sprzedawał się w nakładach pięćset–sześćset tysięcy egzemplarzy, a niektóre wydania sięgały miliona. Mało tego, wkrótce okazało się, że realny zasięg jest dużo większy. Nasz czytelnik, nie zawsze zasobny, często kupował gazetę na spółkę z sąsiadami, dzielił się nią z rodziną, pożyczał koledze z pracy. Wbrew przestrogom ekspertów od medialnego rynku czy pobożnym życzeniom konkurencji czytało nas codziennie kilka milionów osób. Więcej niż siadało przed telewizorem do wieczornych wiadomości. (…)

Owszem, mieliśmy swoje wpadki, za które przepraszaliśmy. Publikowaliśmy sprostowania – niechętnie, jak każda gazeta, ale gdy trzeba było, robiliśmy to. Chętnie natomiast zamieszczaliśmy teksty, które miały służyć rozrywce. Tak jak kabaret w telewizji czy rubryki satyryczne w innych gazetach. Część z nich inspirowana była jakimiś naukowymi ciekawostkami.

Prawdziwe zaproszenie na konferencję na temat modyfikowanej genetycznie żywności stało się pretekstem do opublikowania tekstu „Szczurosałata – warzywo przyszłości”. Z pełną powagą dociekaliśmy, czy zielona główka będzie miała ohydny łysy szczurzy ogon, czy może obrzydliwe łapki z pazurami. W którymś z kolejnych numerów pisaliśmy o cierpieniach młodego ziemniaka. Pewni amerykańscy naukowcy odkryli bowiem, że kartofle – obecne przecież w każdym polskim domu – przeczuwają rychłą zagładę i przed pokrojeniem wydzielają specyficzną substancję, która może być efektem strachu.

Żartobliwe teksty powstawały też czasami na bazie informacji z Polski. Bo cóż na przykład zrobić z newsem o jeziorze zanieczyszczanym przez pobliską gorzelnię? Można napisać tekst interwencyjny, który prawdopodobnie przejdzie niemal niezauważony, ale można też rozkręcić aferę. Skoro jest gorzelnia, to odpady zapewne zawierają alkohol, stąd tekst „Jezioro pełne wódki”. Czytelnicy dzwonili do redakcji i gratulowali nam dowcipu, za to wszelcy decydenci zmuszeni byli z pełną powagą pochylić się nad całkiem realnym problemem zanieczyszczonego jeziora. 

Z tekstów z d... wziętych (o tym, że tak je w redakcji nazywano, dowiedziałem się przypadkiem dopiero po kilku latach) największym sentymentem do dziś darzę serię z chomikami.Któryś z redaktorów znalazł w pisemku poradniczym notkę, że jednym ze sposobów na sprawdzenie wierności małżonka jest zainstalowanie kamerki domowemu zwierzątku. Te wszak słyną z podglądactwa, zwłaszcza jeśli idzie o intymne momenty. Dla ludzi z mojego pokolenia, wychowanych w blokach, często pierwszym domowym zwierzątkiem był chomik. „Dlaczego nie chomikowi?” – pomyślałem. I tak się stało.

Zwierzątko z zamontowaną na grzbiecie kamerą zdobyło dla swojego pana dowód niewierności żony, potem zdemaskowało nastolatkę, która zamiast się uczyć, figlowała ze swoim chłopcem. Na tym nasza inwencja się nie wyczerpała, wkrótce donieśliśmy o modnych w półświatku krwawych walkach chomików. Tresowane do agresji zwierzątka walczyły na śmierć i życie, a przede wszystkim na noże umocowane na grzbietach. Hazardowe chomiki nosiły diaboliczne imiona Lucyfer czy Lewiatan, te zaś, które wystawiliśmy do chomiczego mundialu, swojskie, słowiańskie. Józek, Zbyszek i Gienek na boisku do piłkarzyków walczyły z reprezentacją chomików niemieckich. Spotkanie relacjonowaliśmy minuta po minucie. Oczywiście nasze wygrały po dramatycznym meczu. Z czasem inwencja nam się wyczerpała, ale pierwszy z naszych chomików (bo choć informacje były z d… wzięte, zwierzątka do zdjęć mieliśmy prawdziwe) otrzymał w redakcji dożywocie pod troskliwą opieką redaktorów, którzy uczynili z niego gwiazdę.

Często słyszałem zarzut, że „Fakt” jest w pewien sposób odpowiedzialny za proces tabloidyzacji mediów w Polsce, a w rezultacie ich postępującego upadku. Nikt nie kazał jednak „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” czy innym poważnym czasopismom reagować tak nerwowo na pojawienie się na rynku wysokonakładowej bulwarówki i podążać drogą tabloidyzacji, która ich tak brzydziła.

„Fakt” był gazetą skierowaną do bardzo konkretnej grupy odbiorców. Warto zwrócić uwagę, że w dużym stopniu byli to czytelnicy nowi, którzy dotychczas nie sięgali po prasę codzienną. Uruchamiając „Fakt”, otworzyliśmy bowiem całkiem nowy segment rynku. Poważne gazety powinny były działać nadal na swojej płaszczyźnie walki o czytelnika, tymczasem niemal natychmiast zaczęły nas naśladować, dawać kolorowe zdjęcia, krótkie teksty i mocne tytuły.

Zresztą to samo dotyczyło innych mediów. Choćby TVN-u, który zaraz po sukcesie „Faktu” odtrąbił koniec poważnej telewizji. Na ekrany telewizorów trafił „Big Brother” i wiele innych formatów skierowanych do mniej wybrednego widza. O ile jednak w przypadku mediów elektronicznych istniało takie zapotrzebowanie i ten, odtrąbiony przez Adama Pieczyńskiego, nowy początek zwiastował sukces, o tyle dla mediów poważnych był to początek, chciałoby się powiedzieć, końca (choć mam nadzieję, że to nieprawda).

Media opiniotwórcze nie sformułowały żadnej atrakcyjnej dla czytelnika oferty, gdyż po prostu nie zrozumiały swojej misji. Bo czy na przykład przez ostatnie kilkanaście lat udało im się zauważyć jakiś poważny problem społeczny? „Fakt” zauważył biedę, wykluczenie, nierówną redystrybucję dóbr. Czy poważne gazety zainicjowały jakąkolwiek, równie poważną debatę publiczną? Choćby na temat reform Balcerowicza, polityki zagranicznej, stosunków polsko-niemieckich, edukacji i innych kwestii społecznych... Lista zaniechań jest bardzo długa. Poważne gazety nie dostrzegały tego, nie chciały być w ten sposób atrakcyjne dla swojego czytelnika. Opisywały tylko bieżącą rzeczywistość z punktu widzenia swoich dziennikarzy, naczelnych czy wydawców. Niejednokrotnie był to bardzo mocny głos, ale tylko na teraz, na dziś. Nie płynęły z tego żadne wnioski. Gdzie rozliczenie z przeszłością, gdzie debata o przyszłości?

Więcej, nie zareagowały adekwatnie na pojawienie się „Faktu”, nowej gazety z nowym punktem widzenia. Nie chciały się włączyć w debatę na temat poruszanych przez nas problemów. Broniąc się – w obliczu dramatycznie spadających nakładów – zaczęły atakować nas i jednocześnie kopiować nasz sposób podawania informacji. Próbowały tak jak my łamać kolejne tabu, grać bezpardonowo. Wydawało im się, że wystarczy wyjść do czytelnika z takim uatrakcyjnieniem.

I to był błąd, bardzo poważny. Bo nasz czytelnik był mocno zdefiniowany i to, co dobre dla niego, wcale nie było atrakcyjne dla przeciętnego odbiorcy prasy. Media opiniotwórcze powinny były wówczas zawalczyć o poszerzenie swojej grupy czytelniczej. W Polsce było kilka bardzo udanych przedsięwzięć tego typu. „Newsweek”, który zdobył sobie ogromną rzeszę młodych, otwartych i ciekawych świata czytelników, czy „Forbes” skierowany do ludzi wykształconych, zamożnych i przedsiębiorczych. O takiego czytelnika powinna była walczyć „Rzeczpospolita” czy „Gazeta Wyborcza”. Tymczasem do dziś wszyscy, łącznie z mediami internetowymi, powtarzają przetworzoną na swój sposób formułę „Faktu”. I dlatego wszystko spsiało.

PRACA.WIRTUALNEMEDIA.PL

NAJNOWSZE WIADOMOŚCI

Będą dwa nowe sezony "Hotelu Paradise". W programie dwie prowadzące

Będą dwa nowe sezony "Hotelu Paradise". W programie dwie prowadzące

Właściciel TVN wybierze Netfliksa? Ruszyły negocjacje ws. HBO Max

Właściciel TVN wybierze Netfliksa? Ruszyły negocjacje ws. HBO Max

Zmarł Rafał Kołsut. Jako dziecko był gwiazdą "Ziarna"

Zmarł Rafał Kołsut. Jako dziecko był gwiazdą "Ziarna"

Ziętara zginął, bo był dziennikarzem. Kto i dlaczego straszy teraz media, które o tym piszą?

Ziętara zginął, bo był dziennikarzem. Kto i dlaczego straszy teraz media, które o tym piszą?

KRRiT przedłuża koncesje. Chodzi m.in. o stacje Polsatu i Canal+

KRRiT przedłuża koncesje. Chodzi m.in. o stacje Polsatu i Canal+

Polsat Box udostępnił za darmo wiele kanałów

Polsat Box udostępnił za darmo wiele kanałów