SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Czy „Idol” to rzeczywiście porno z torturami? Recenzja nowości HBO Max

O „Idolu” było głośno na długo przed premierą. Magazyn „Rolling Stone” ujawnił kontrowersje związane z nagłą zmianą reżysera i chaos organizacyjny na planie, a także przepisywanie scenariusza w trakcie zdjęć. Czy to największy problem nowego serialu HBO?

„Idol”, HBO Max„Idol”, HBO Max

„Idol” to porażka artystyczna HBO. Stacja słynąca ze świetnych seriali, przełamujących społeczne tabu, o czym pisaliśmy niejednokrotnie (wystarczy wspomnieć kultowe „Sześć stóp pod ziemią”, „Rodzinę Soprano”, „Prawo ulicy”, czy ostatnio „Sukcesję”), tym razem wyprodukowała pretensjonalny koszmarek, którego nie da się w żaden sposób obronić. Największym problemem serialu jest to, że próbuje udawać różne produkcje, ale realizacyjnie nie dosięga ich, a aspiracje ma duże.

W pierwszych minutach poznajemy Jocelyn (w tej roli Lily-Rose Depp), gwiazdę muzyki pop dla 14-latek. Dziewczyna ma za sobą załamanie nerwowe związane ze śmiercią matki i po roku nieobecności medialnej wraca z nową płytą. Właśnie trwa sesja zdjęciowa, a Jocelyn otoczona sztabem doradców ma wrażenie, że coś jest nie tak. W międzyczasie decyduje się pozbyć koordynatora intymności, ponieważ jego porady irytują bohaterkę.

„Choroby psychiczne są sexy”

Nie trzeba zbyt długo czekać, aby usłyszeć jedno ze zdań stanowiących „złotą myśl” bohaterki drugiego planu – postrzelonej agentki o imieniu Nikki, przekonanej o nieomylności swoich sądów (w tej roli świetna Jane Adams, możecie pamiętać jej występy z „Frasiera”, „Wyposażonego”, a ostatnio z „Komediantek”). Takich zdań będzie więcej, ale pierwsze sugerujące, że serial jest pretensjonalnym bełkotem, brzmi następująco: „Choroby psychiczne są sexy”. Pada ono w kontekście aktualnej sytuacji Jocelyn i prób budowania jej konsekwentnego i spójnego wizerunku na potrzeby mediów.

Poza Joceylyn i Nikki poznajemy sztab ludzi pracujących dla wokalistki, nie wiadomo, kto się czym dokładnie zajmuje, ale przez połowę pierwszego odcinka jej przedstawiciele przerzucają się bon motami i usiłują nas przekonać, że zjedli zęby na show-biznesie. Stare zderza się z nowym – część ekipy preferuje oldschoolowe metody pracy, a młodsze pokolenie rozumie konieczność zmian. Wszystko to jednak pokazane jest w tak niewiarygodny sposób, że trudno zrozumieć problemy Jocelyn i jej motywacje. Wydaje się, że stara się być trochę jak bohaterka „Nagiego instynktu”, czyli Catherine Tramell, ale nie bardzo jej to wychodzi.

Zanim Joss spotka Tedrosa (The Weeknd), czyli właściciela nocnego klubu, z którym będzie tworzyć dziwną relację uczennica-mistrz, co kojarzy się tylko i wyłącznie z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” i niczym więcej, próbujemy ją poznać dzięki wywiadowi udzielonemu dziennikarce „Vanity Fair”. Zapytana, kto jest jej szefem i przed kim czuję się zobowiązana tłumaczyć z podjętych decyzji, odpowiada: „Przed Bogiem”…

W tym momencie nie sposób nie zastanawiać się, jak wyglądała pierwotna wersja pilota, skoro twórcy uznali, że jest kiepska i trzeba stworzyć kolejną. Jeśli wersja finalna jest znacznie lepsza od materiału stworzonego przez Amy Seimetz (tego raczej nigdy się nie dowiemy), to naprawdę strach myśleć o tym, jak wyglądał tamten pilot. Być może jednak scenariuszowo nie był fatalny, a jedynie różnił się punktem widzenia. Magazyn „Rolling Stone” informował, że Sam Levinson twierdził, że pierwsza wersja była zbyt feministyczna, stworzył więc zdecydowanie bardziej „maczo vibe”, co serialowi nie wyszło na dobre.

To nie jest „Nagi instynkt”

Serial ewidentnie chce nam udowodnić, że czerpie z estetyki lat 80. i 90. Bohaterki oglądają „Nagi instynkt” Paula Verhoevena, a w klubie Tedrosa słyszymy współczesną aranżację hitu Madonny „Like a Virgin”. Niestety Levinson nie eksploatuje popkultury tamtego okresu w twórczy i nowatorski sposób, a jedynie łopatologicznie cytuje, to co w „Nagim instynkcie” i piosence Madonny jest najbardziej znane.

Ostatnia scena pierwszego odcinka jest pretensjonalna i zupełnie niepotrzebna, ale pokazuje nam, jaką wizję „Idola” ma Sam Levinson. Bardzo maczystowską i epatującą „wyuzdaniem” rodem z lat 90. Wszystko to już widzieliśmy w thrillerach erotycznych sprzed lat. Trudno zrozumieć decyzję HBO, żeby ten serial pokazać widowni. Dziwi to, zwłaszcza że stacja w ubiegłych latach stworzyła produkcje o zupełnie innej wymowie, jak np. „Mogę cię zniszczyć”. Skąd więc ten ryzykowny pomysł? Z pewnością nazwisko Levinsona niesie ze sobą dużą obietnicę po sukcesie „Euforii”, ale w tym wypadku wiele rzeczy poszło nie tak, jak powinno. Problem zaczyna się od scenariusza, w którym brakuje miejsca na poznanie bohaterów. Dialogi też nie dają na to szansy, postaci wygłaszają złote myśli z pamiętnika zbuntowanego nastolatka.

Czy to historia Britney?

Od agentów Jocelyn dowiadujemy się, że widzą ją jako następczynię Brigitte Bardot, albo Sharon Tate. Pojawia się też sugestia, że mamy do czynienia z reinterpretacją historii Britney Spears, chociaż twórcy się od tego odcięli, mówiąc, że to uniwersalna opowieść bez wskazywania konkretnych nazwisk, podkreślali, że zależało im, żeby pokazać samotność gwiazd będących u szczytu popularności. W gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. Problemem jest słaby scenariusz, próba szokowania w złym stylu i grania przeterminowanymi motywami.

Jedynym plusem jest rola Jocelyn. Lily-Rose Depp świetnie wciela się w postać nieco zagubionej, chimerycznej gwiazdy muzyki pop, której zależy na tym, żeby nie robić „powierzchownej” muzyki, co powtarza kilkukrotnie, dowodząc, że jest jej bliżej do licealnej buntowniczki niż świadomej swojej twórczości artystki.

Odpowiadając na pytanie z tytułu naszej recenzji – „Idol” stara się zaskoczyć widza wszelkimi możliwymi sposobami. Finał pierwszego odcinka dobitnie to potwierdza. Co prawda, Sam Levinson zapowiedział, że będzie to hit lata, ale nie przywiązywałabym się do tej deklaracji.

Pierwszy odcinek „Idola” dostępny jest na platformie HBO Max.