Wiesz, co można kupić za 602,70 zł brutto?
Chyba nie.
Nekrolog na stronie głównej Wyborcza.pl.
A, to tak. Coś w tym dziwnego?
Nic ci tutaj nie zgrzyta? Zarabianie na nekrologu emitowanym na stronie głównej portalu.
Przecież w prasie drukowanej są publikowane od lat.
I może tam powinny zostać? To raczej niespotykane na innych stronach głównych.
Dla mnie to w ogóle nie jest dziwne. To forma dzielenia się swoją żałobą, są nawet całe wirtualne cmentarze. Nekrologi istnieją na całym świecie, teraz po prostu przenoszą się do internetu, jak wszystko inne. Mamy w "Wyborczej" serwis Odeszli.pl, który składa się nie tylko z nekrologów, ale całych miejsc pamięci. Nie ukrywam, że to dobry biznes.
Tak, 139 zł za pięć lat. Trochę jak opłata za miejsce na cmentarzu.
Dziennikarze często obracają się wokół śmierci i różnych tragedii, które są ciekawe dla czytelników. Koncept nekrologów nie jest czymś, co wymyśliliśmy tu, na Czerskiej. Kiedyś znani publicyści mówili, że zaczynają gazetę od nekrologów, żeby zobaczyć, z kim jeszcze można się spotkać. I przyznam, że ja nasze stołeczne wydanie też często zaczynam właśnie od nich.

Mocno się obrazisz, jak powiem, że masz coś wspólnego z Jarosławem Kaczyńskim?
W ogóle. Można się z nim zgadzać lub nie, ja mam do niego bardzo krytyczne podejście, ale nie można wygumkować tego, jak duże piętno wywarł na polskiej polityce, w której jest od tylu lat. Rozumiem, że to jest to połączenie, że on od tylu lat w PiS, a ja w "Gazecie Wyborczej"?
Nie do końca. Formalnie ani on, ani Ty nie macie najważniejszej funkcji, ale w praktyce to Wy obaj rządzicie. On jest "tylko" prezesem partii, a Ty "pierwszym zastępcą redaktora naczelnego", ale nie redaktorem naczelnym.
Naszym redaktorem naczelnym jest i zawsze będzie, przynajmniej tak długo, jak będzie chciał, Adam Michnik. To nie tylko nasz przełożony, ale bohater naszej młodości. Wiele osób, z których sporo pracuje tutaj 20-30 lat, przyszło do tej pracy właśnie dla niego.

To jesteś tym szefem "Wyborczej" czy nie jesteś?
No jestem, sam Adam, z którym na bieżąco omawiam sprawy redakcyjne, często podkreśla, że teraz to ja zarządzam redakcją. Nawet jeśli ma pomysły na tematy artykułów, a ma ich bardzo wiele, to konsultuje je ze mną. To uczciwy układ.
I raczej nietypowy. Jak często Adam Michnik jest w ogóle w redakcji?
Jeśli tylko jest w Warszawie, to pojawia się w redakcji. Rozmawiamy prawie codziennie, ale Adam zdaje sobie sprawę, że nie jest już najmłodszy, a internet to nie jego bajka. To układ w stylu mistrz i uczeń. Chciałbym, żeby częściej pojawiał się na kolegiach, ale ze względu na swoją pozycję jest zajętym człowiekiem, często podróżuje nie tylko po kraju, ale i za granicę, bo jest wielką postacią i naszym najlepszym ambasadorem.
Czyli to rola raczej honorowa?

Tak, zdecydowanie, ale z dużym wpływem na linię redakcyjną. Swoje poglądy wyraża może już nie tekstami, ale np. podczas formuły rozmów z Adamem, która jest popularna wśród czytelników.
Czy to będzie dożywotni redaktor naczelny?
To zależy tylko i wyłącznie od Adama, ale jeśli ja miałbym decydować, to chciałbym, żeby był nim do końca świata i jeden dzień dłużej.
Jak dużą masz samodzielność w prowadzeniu "Wyborczej"?
Pełną.
Ale redaktor naczelny może powiedzieć weto?
Tak, ostatecznie Adam jako redaktor naczelny, nawet honorowy, może powiedzieć, że czegoś chce lub na coś się nie zgadza. Na szczęście nie używa tej broni często. Robi to wręcz niezmiernie rzadko, bo poza tym, że jest naczelnym, jest też demokratą.
To jak to było z tym protestem całej redakcji przed publikacją tekstu Tomasza Lisa, którego chciał Adam Michnik?

W życiu redaktorskim kieruję się zasadą szczerości i lojalności. A lojalność w tym wypadku polega na tym, że brudy pierzemy wewnątrz, więc mogę jedynie powiedzieć, że mieliśmy taki spór. Uznaliśmy kolegialnie, że taka publikacja nie byłaby najlepsza dla redakcji i Adam przyjął to do wiadomości. Zresztą ostatecznie to Tomek wycofał tekst.
Jarosław Kurski, twój poprzednik, jeszcze się pojawia w "Wyborczej"? W tym roku doliczyłem się tylko jego 7 tekstów.
Bardzo chciałbym, żeby teksty Jarka ukazywały się u nas jak najczęściej, bo to świetny i ważny autor dla naszych czytelników.
Redakcją można zarządzać demokratycznie?
Ani do mnie, ani do Adama nie trzeba się umawiać na spotkania z wyprzedzeniem w kalendarzu. Każdy może wejść, mówiąc kolokwialnie, "z buta" i powiedzieć, że coś było, bądź nie było, dobrym pomysłem. Ale demokracja kończy się w momencie, gdy trzeba podjąć trudne decyzje i to musi wziąć na siebie szefostwo redakcji.

Poza Tobą jest jeszcze dwójka zastępców, ale Ty jesteś "pierwszym". Czym zajmują się inni?
Każdy z nas ma działkę zależną od swoich kompetencji. Jedna osoba by tego nie ogarnęła. W dużym uproszczeniu: ja mam całą działalność newsową i śledczą, Ola Sobczak magazynową, a Bartek Wieliński współprace międzynarodowe i granty. To ostatnie jest szczególnie ważne, bo przez 10 lat świat mediów się zmienił. Nie uważamy siebie za konkurentów, ale partnerów.
Jako "Wyborcza" jesteśmy częścią LENA – Leading European Newspaper Alliance, gdzie wspólnie z największymi wydawcami wymieniamy się doświadczeniami czy treściami. Naszym wzorem dziennikarskim i biznesowym jest "New York Times". Świetne jest to, że nie ma żadnego problemu, by do nich napisać, zadzwonić, a nawet pojechać i poprosić, by opowiedzieli nam, jak coś robią. Kiedyś to byłoby niemożliwe, a dziś chodzi o to, by pomagać sobie, by jakościowe media nie upadły.

"NYT" ogromną część biznesu ma z gierek. "Wyborcza" też pójdzie tą drogą?
Już nią idziemy. Mamy choćby grę "Literówka", która jest polską odpowiedzią na ich "Wordle", choć oczywiście dostosowaną do naszej skali. Wolelibyśmy jednak, by więcej ludzi korzystało z naszej aplikacji, a nie strony mobilnej. To najbardziej wartościowy ruch, bo intencjonalny i bezpośredni.
Ile korzysta z Waszej aplikacji teraz?
Pobrano ją kilkadziesiąt tysięcy razy, ale wiadomo, że aktywnie korzystających jest dużo mniej.
Fajnie jest być "redaktorem naczelnym" "Gazety Wyborczej?
Jestem z dziada-pradziada z górniczej rodziny, ale skończyłem studia historyczne i zawsze marzyłem o pracy dziennikarskiej. Zaczynałem jako stażysta w dziale sportowym w 1995 roku w oddziale w Katowicach, a dziś jestem redaktorem kierującym całą redakcją. To dla mnie fantastyczne wyzwanie i absolutne spełnienie marzeń. To zabrzmi jak klisza, ale ja naprawdę cieszę się na każdy dzień w tej pracy, choć praca to złe słowo, bo dziennikarstwo to ciągła przygoda. Pracuję tu już 30 lat i to najlepsza praca, jaka mogła mi się przydarzyć. Tu nie ma żadnej ściemy.

Pytam, bo to marka, która przez lata była dla Polaków właściwie synonimem gazety, a dziś przez sporo z tych samych Polaków jest odbierana różnie.
Każde medium ma swoim fanów i antyfanów, to świadczy o wielkości danego tytułu. Gdybyśmy nie byli tak duzi i wpływowi, nie byłoby tak dużej grupy antyfanów.
A nie masz wrażenia, że przez temperaturę polityczną "Wyborcza" mimowolnie wykształciła wokół siebie trochę takie "kodziarskie bojówki"? To duża i głośna grupa, więc pisze się dla nich i koło się zamyka. A żadna skrajność nie jest dobra.
Mamy pewną część czytelników, którzy źle znoszą np. to, że krytykujemy niektóre działania rządu Donalda Tuska, albo kogoś z jego ministrów, bo "przecież to demokratyczny rząd z 2023 roku". Wtedy tłumaczymy, że jesteśmy dziennikarzami i to, że z kimś sympatyzujemy, to jedno, ale drugie to uczciwa ocena danego rządu. Jeśli nam się coś nie podoba, to krytykujemy, jak np. mocny antyukraiński zwrot obecnej ekipy rządzącej.

W którym momencie nastąpił ten zwrot w postrzeganiu "GW"?
My od samego początku budziliśmy skrajne emocje. Zawsze byliśmy zaangażowani politycznie, bo gazeta musi jasno mówić, co jest czarne, a co jest białe. Nie wszyscy muszą zgadzać się z nami i naszym światopoglądem, ale to nie dotyczy tylko "Wyborczej".
A czy spotykasz się w życiu codziennym z jakimiś przejawami sympatii lub antypatii przez to, gdzie i na jakim stanowisku pracujesz?
Rzadko, jeśli już to raczej sympatyczne spotkania. Paradoksalnie, dużo większą negatywną rozpoznawalność miałem, gdy byłem stałym gościem w programie Janiny Paradowskiej w Superstacji, który miał sporą oglądalność. Raz pojechaliśmy z żoną w weekend do parku pod Warszawą. Usiedliśmy w knajpce i nagle jeden z dwójki starszych panów ze stolika obok, przechodząc przy naszym stoliku, zatrzymał się, nachylił się nade mną i powiedział sympatycznym głosem: "Jak można tak kłamać?".

No właśnie, jak?!
Zaskoczę cię, ale my nie jesteśmy tak rozpolitykowani, jak może się wydawać. Jakiś czas temu policzyliśmy, ile tak właściwie publikujemy treści stricte politycznych. Okazało się, że to maksymalnie 30-40% tego, co u nas powstaje. Reszta to tematy zupełnie niezwiązane z polityką. Rozumiem, że sporo ludzi ocenia "Gazetę Wyborczą" przez pryzmat tego, czym była jak się rodziła, czy jakie stanowisko zajmowała w latach 2015-2023.
Uważam, że było to stanowisko bardzo słuszne, bo symetryzm kończy się tam, gdzie rządzący mówią wprost, że chcą zniszczyć media, demokrację i mieć tu wariant węgierski. Poważne i odpowiedzialne medium musi opowiedzieć się po stronie wartości, które wyznaje. My byliśmy i jesteśmy za wolnością słowa i liberalną demokracją, więc to zaangażowanie było dla mnie absolutnie oczywiste i dziękuję tym czytelnikom i czytelniczkom za to bardzo mocne wsparcie, bo notowaliśmy wtedy duży przyrost subskrypcji.

"GW" to dziś twór printowy czy digitalowy?
Absolutnie digitalowy.
Ile tekstów dziennie publikujecie?
Aktualnie około 150, czyli około o 30% mniej niż rok wcześniej. To świadoma polityka, a uważam, że tych tekstów mamy jeszcze i tak za dużo. Nie jesteśmy w stanie wszystkich skutecznie wypromować. Koledzy z "Le Monde", które jest porównywalną gazetą, mają zasadę publikowania nie więcej niż 100 tekstów dziennie.
Jest jakiś podział na treści do druku i do online?
Nie, wszystko co ukazuje się w druku, leci też online. Czasami tylko staramy się, by przy naszych największych hitach skorelować termin publikacji, ale naszą główną strategią jest digital. Nie może być żadnej różnicy w jakości pomiędzy jednymi materiałami a drugimi, ale naszym najważniejszym wyścigiem jest ten digitalowy. Rozwój strony głównej, aplikacji i różnych dodatkowych działań jak np. "Literówka", czyli dodawanie nieco rozrywki do naszej dziennikarskiej misji.
Ile macie tych subskrybentów?
Około 320 tysięcy, ale chcielibyśmy dużo więcej.
A da się?
Mam nadzieję, że tak.
Od czterech lat kręcicie się wokół tej liczby 300 tysięcy. Może to już sufit w polskich realiach?
Często zadajemy sobie to pytanie. Niedawno po wielu latach przerwy zrobiliśmy bardzo duże badanie rynku i szykujemy nowe otwarcie, które niebawem ujawnimy.
Na dole przy recepcji przypadkiem zobaczyłem Pawła Wilkowicza. Dawniej szefa agorowego Sport.pl później szefa Viaplay. Wraca i będzie częścią nowego otwarcia?
Nie komentuję.
Ile z tych 300 tysięcy subskrybentów to faktyczni indywidualni czytelnicy, a ile to instytucje czy samorządy?
Samorządów nie mamy. Zdecydowana większość naszych prenumerat to indywidualni czytelnicy, ale te biznesowe prenumeraty, w których firma kupuje np. 100 subskrypcji dla swoich pracowników, też są ważną częścią. Mamy też np. umowę z SWPS na dostęp dla studentów tej uczelni.
A ile ludzi faktycznie płaci pełną cenę, a ile dostaje to za darmo lub za umowną złotówkę?
W żadnym biznesie subskrypcyjnym na świecie nie ma tak, że wszyscy płacą dokładnie tyle samo. Naszym celem oczywiście jest, żeby wszyscy płacili podstawową stawkę tj. ok. 40 zł miesięcznie, ale są różne promocje, oferty specjalne itd.
Dopuszczasz myśl, że zrezygnujecie z wydania papierowego?
Całkowicie na pewno nie.
Dostrzegam tutaj asekurację w odpowiedzi.
Plotki o śmierci papieru są przedwczesne. Papier będzie rarytasem, trochę jak odradzający się rynek płyt winylowych. Natomiast jesteśmy też poważnymi ludźmi i menadżerami mediów, widzimy, co się dzieje na świecie. Dopuszczam myśl, że w przyszłości mogą zniknąć nasze codzienne wydania z wtorku, środy czy czwartku, ale poniedziałek, piątek, sobota zostaną z nami bardzo długo.
Czemu akurat te dni?
To akurat nie zmienia się od lat, po prostu w te dni była zawsze najlepsza sprzedaż. W przeszłości, jak mieliśmy popularne dodatki, to dawaliśmy je właśnie w te słabsze dni, żeby podtrzymać sprzedaż. Jeśli chodzi o tradycyjne wydanie, mam też jedną ciekawostkę. Czytelnicy przekonali nas też do tego, by dać im możliwość przeglądania gazety "tradycyjnej", ale online. Okazuje się, że mimo iż sporo osób czyta nas w internecie, to ludzie chcą mieć poczucie czytania złożonej gazety, więc daliśmy możliwość przeglądania lub pobrania papierowego wydania w formie PDF. Nie są to wielkie liczby, ale jest spora grupa czytelników, która woli czytać sobie gazetę "bez rozpraszaczy".
Ilu jest dziennikarzy w "Wyborczej"?
Stały zespół redakcyjny w całej Polsce to ok. 300 osób, ale mamy też współpracowników, więc łącznie pewnie ok. 400 osób. Ostatnio liczyliśmy i wyszło nam, że w zeszłym roku było ok. 2000 osób, które chociaż raz coś u nas opublikowały.
Masz dziennikarzy, którzy nie obsługują CMS-a, nie wrzucają zdjęć, przesyłają tylko tekst w Wordzie lub mailu, bo "nie będą się zajmować takimi głupotami"?
Przyznaję, że są tacy autorzy (śmiech). Nie chcę tutaj wymieniać ich nazwisk, bo część z nich to naprawdę wybitni dziennikarze. Przesyłają treść artykułu do redaktora i potem on robi za nich całą robotę dookoła. Tłumaczenia są różne, a "bo mi nie działa CMS", "a bo mnie coś denerwuje". To sporadyczne przypadki, z którymi walczymy, ale czasami to syzyfowa praca. To nie jest tylko kwestia wieku, ale podejścia, bo jest sporo starszych dziennikarzy, którzy świetnie się odnajdują w tych "nowych mediach".
A jaka jest średnia wieku dziennikarzy "Gazety Wyborczej".
Za wysoka (śmiech). Nie mam dokładnych danych, ale zdecydowanie jest to 40+, a nawet troszkę więcej.
Nie macie problemu z rekrutacją młodych?
Mamy. Zależy mi na odmłodzeniu nie tylko naszej redakcji, ale i zawodu, dlatego będziemy wracali z obszernym programem stażowym. Musi nastąpić napływ świeżej krwi młodych ludzi, którzy trochę inaczej patrzą na świat i inaczej konsumują media. Chciałbym, żeby młodzi chcieli pracować, jako dziennikarze. Dziś podczas zajęć z Dziennikarstwa i PR, bo tak dziś czasami nazywa się ten kierunek, zaledwie 10% studentów mówi mi, że chce być dziennikarzami.
PR wydaje się łatwiejszy i bardziej opłacalny. Gdy pytam jakimi, to odpowiadają często, że takimi na YouTube. A dla mnie to nie dziennikarz, gdy nie stoi za nimi redakcja czy konieczność odpowiedzialności za weryfikację faktów. Dziennikarstwo to nie jest tylko umiejętność napisania czy nagrania i zmontowania materiału. Chodzi o pracę w strukturze redakcyjnej, którą bardzo cenię i uważam, że mamy z tym problem w "Gazecie Wyborczej".
Ze strukturą?
Bardzo chciałbym, żeby nasza redakcja na co dzień była pełna ludzi. Żebyśmy się ze sobą spotykali, rozmawiali, chodzili na obiady, na papierosa, jeśli ktoś pali. Świetne rzeczy wykuwają się właśnie na takich spontanicznych spotkaniach i rozmowach, a nie wideocallach. Praca zdalna potrafi psuć tempo pracy, ja przychodzę codziennie.
Czy to prawda, że przez wiele lat starsi stażem dziennikarze "Wyborczej" z wyższością patrzyli na "te dzieciaki z internetu" i różnych portali, bo mieli w sobie takie poczucie autofajności, że tylko oni robią prawdziwe dziennikarstwo?
Moim zdaniem tu nie chodziło o "autofajnosć", ale o problem wszystkich gazet na świecie. Wiele osób patrzyło pobłażliwie na "ten internet", bo przecież papier cały czas się trzymał. Nie chodziło tylko o nasz horyzontalny portal Gazeta.pl, ale nawet o samą Wyborczą.pl. Niektórym wydawało się, że to będą jakieś tam błahostki, a "prawdziwe dziennikarstwo" zostanie w druku.
W Polsce i tak już wygląda to dobrze. Ostatnio spotkałem się z ludźmi z jednej z włoskich gazet i oni ciągle mają dwa zespoły: jeden tylko do papieru, drugi tylko do internetu. I mówią, że ich nie da się przekonać. Zespoły z digitalu muszą przeczytać rano gazetę, żeby dowiedzieć się, że koledzy z redakcji odpalili jakiegoś wielkiego hita i dopiero potem mogą wrzucić to do internetu. Na ich tle my bardzo szybko stworzyliśmy jeden team, który pisze i tutaj, i tutaj. Były osoby, które podchodziły sceptycznie, ale jak zobaczyły, że tekst potrafi wygenerować kilkaset tysięcy odsłon, to nawet same zaczęły walczyć o to, by ich artykuł dostał dobrą ekspozycję online. Dzwonią do wydawców i przekonują, żeby coś dać wyżej, bo to ważne i dobre.
Słyszałem, że ludzie potrafią przyjść na rekrutację do Gazeta.pl i mówią, że cieszą się, że mogą pracować w "Gazecie Wyborczej". Lata lecą, a problem z rozróżnieniem brandów nie mija?
Myślę, że dla Gazety.pl jest to taki sam problem, jak i dla nas. Faktycznie wiele osób myli te brandy, także zaskakujących, bo np. polityków lub ludzi mediów, mimo że od bardzo dawna to są dwie oddzielnie marki. Notorycznie dostaję maile, że napisaliśmy jakieś głupoty i czytelnik rezygnuje z subskrypcji. Gdy sprawdzam gdzie ukazał się materiał, okazuje się, że w Gazeta.pl. I podejrzewam, że koledzy z portalu mierzą się z podobnymi rzeczami tylko w drugą stronę. Natomiast nam na współpracy zależy, bo to zasięgowy portal, który dociera do użytkowników, do których my nie docieramy, dlatego publikujemy nasze niektóre treści na stronie głównej Gazeta.pl, żeby spróbować pozyskać nowych subskrybentów.
Czy to prawda, że jako szef redakcji nie wiedziałeś o zmianie prezesa spółki Wyborcza?
To wierutne kłamstwo. Wiedzieliśmy o tym bardzo dawno temu i było to konsultowane z redakcją "Gazety Wyborczej", która jest traktowana podmiotowo i ma bardzo wiele do powiedzenia w takich sprawach. Zresztą Mikołaj Chrzan, który został prezesem nowego zarządu, jest człowiekiem, który całe swoje zawodowe życie spędził w redakcji, jako dziennikarz i redaktor. Wysłaliśmy w tej sprawie sprostowanie do "Press", którego nie zamieścili, ale domyślam się, że pan Skworz ma problem w relacjach z "Wyborczą" po naszym słynnym reportażu o nim i "Pressie".
Druk Wam jeszcze w ogóle zarabia?
Gdyby nam się to nie opłacało, to byśmy tego nie robili.
Ale przestaliście sami drukować gazetę i oddaliście to Polska Press.
Wydawanie gazety drukowanej i zarabianie na niej a prowadzenie własnej drukarni to dwie różne rzeczy. W ostatnim czasie było to na dużym minusie, ale kiedyś mieliśmy mnóstwo zleceń. Drukowaliśmy np. "Nasz Dziennik" Tadeusza Rydzyka, który jest biznesmenem i nie miał problemu z tym, że najlepszą ofertę dostał od Agory.
Czy przez to, że macie tak duży biznes subskrypcyjny, jesteście w dużo bardziej wyluzowani jeśli chodzi o to, jak Google czy Facebook tną ruch do wydawców?
Rzeczywiście jesteśmy w dość komfortowej sytuacji na tle innych. Nasz model nie opiera się na zasięgach, choć one też są ważne, bo zarabiamy wtedy na reklamach programatycznych.
Czyli puszczacie reklamy także tym, którzy mają wykupioną subskrypcję?
Tak, choć jest ich zauważalnie mniej w aplikacji, czyli dla nas tego najbardziej wartościowego kanału. Chcemy, żeby najbardziej zaangażowany czytelnik miał nieco więcej komfortu.
Dla nas zagrożenie nie polega na tym, że obetną nam zasięgi w Google czy na Facebooku, choć to też jest dotkliwe. Główny problem to fakt, że cyfrowi giganci dążą do tego, by ludzie po prostu nie korzystali z tradycyjnych mediów bezpośrednio, a jedynie bazowali na ich feedach czy odpowiedziach od AI. I to jest prawdziwe niebezpieczeństwo, dlatego cieszę się, że polski rząd w końcu poważnie zaczął traktować tę sprawę, choć nie mam złudzeń, że prezydent Nawrocki podpisze np. ustawę o podatku cyfrowym, bo lobbing Amerykanów, by nie było takiego podatku, jest bardzo silny.
Czy redakcja "Wyborczej" używa AI w swojej pracy?
To zależy.
Od czego?
Od tego, do czego jest używana. Mamy opracowaną listę narzędzi, z których możemy korzystać, a z których nie.
O, na co jest ban?
Jest całkowity zakaz wrzucania tekstów do różnych modeli językowych, żeby np. coś skrócić czy przepisać. Tego nie robimy chociażby ze względu na tajemnicą dziennikarską.
Przecież nie upilnujesz kilkuset dziennikarzy, czy któryś sobie jakoś nie pomaga.
Wiadomo, że nie, ale generalnie opieramy się na zaufaniu i odpowiedzialności osób, które pracują w "Gazecie Wyborczej". Nie możemy w pełni wyegzekwować, czy ktoś nie skorzysta z takich narzędzi, bo nie wyobrażam sobie wprowadzenia blokad takich stron na służbowych urządzeniach. Zresztą duża część z tych narzędzi jest użyteczna i też z nich korzystamy, ale po prostu jesteśmy bardzo ostrożni.
Czyli co jest okej?
Narzędzia do transkrypcji nagranych rozmów, które bardzo przyspieszają spisywanie. DeepL do tłumaczenia zagranicznych tekstów, których mamy sporo w ramach wspomnianej współpracy z europejskimi mediami. Chociaż wtedy i tak na koniec zawsze człowiek sprawdza nie tylko sens tłumaczenia, ale i logikę oraz fakty. Podpisaliśmy umowę z ElevenLabs na generowanie wersji audio artykułów, bo sporo ludzi chce ich słuchać. Wyobrażam sobie też np. wykorzystywanie narzędzi AI do rozpoznawania twarzy w dziennikarstwie śledczym, tu współpracujemy z Bellingcatem. Nie można obrażać się na rozwój, bo jest masa użytecznych narzędzi, ale AI nigdy nie zastąpi porządnego dziennikarstwa.
Ale macie też masę krótkich newsów. Nie ma tam współtworzenia z użyciem AI?
Nie, absolutnie nie. To jest u nas zakazane. Robiliśmy takie eksperymenty, w których uczciwie informowaliśmy czytelników, że to jest treść tworzona przez AI, ale to nie były dobre teksty, chodziło o pokazanie właśnie takiego zagrożenia jak brak człowieka. Wykluczamy takie treści zarówno tekstowe, jak i wideo. U nas zawsze robią je ludzie.
Współpracujecie komercyjnie ze spółkami skarbu państwa?
Tak, wróciły do nas ogłoszenia spółek skarbu państwa, ale nie jest to tak duże portfolio, jak wszyscy sobie pewnie wyobrażają, że będzie po zmianie władzy. Nie ukrywam, że myśleliśmy, że wróci tego trochę więcej, biorąc pod uwagę pozycję "Gazety Wyborczej" i cały tort reklamowy, który mają w swoich rękach spółki skarbu państwa. Natomiast też nie chcielibyśmy, żeby wyglądało to tak jak za PiS-u i niektórych, nie tylko prawicowych mediów, które były nierzadko utrzymywane tymi współpracami, a dzisiaj, gdy się skończyły, mają problemy. Dla nas nie jest to dziś duża część przychodów.
Prezydent Karol Nawrocki to woda na młyn dla "Gazety Wyborczej"?
Nie jest to kandydat, którego popieraliśmy, i uważam, że będzie złym prezydentem dla Polski, jeśli chodzi np. o dzielenie społeczeństwa czy wprowadzanie nacjonalistycznej narracji, ale z dziennikarskiego punktu widzenia to dla nas bardzo dobre wyzwanie. Spójrz na "New York Times’a", który w pierwszej kadencji Trumpa pisał o nim właściwie codziennie i przełożyło się to na duży skok ich biznesu. Mówię to jednak ze smutkiem, bo nasz kraj na prezydenturze Nawrockiego straci.
Tutaj przeczytasz także nasz wywiad z prezesem Agory Bartoszem Hojką.











