Obraz zrealizowany w 3D zdetronizował również trójwymiarową animację "Król lew", która spadła na trzecią pozycję. Na drugie miejsce ponownie trafił sportowy film "Moneyball".
Tuż za podium znalazła się pierwsza nowość top 10 zestawienia - tragikomedia "50/50". Dzieło powstało na kanwie pamiętników scenarzysty Willa Reisera, w których autor opisał swoją walkę z nowotworem. W rolach głównych wystąpili Joseph Gordon Levitt i Seth Rogen. Produkcja zarobiła 8,85 miliona dolarów.
Oczko niżej pojawił się kolejny debiut - "Courageous". Opowieść o czterech policjantach, którzy w obliczu tragedii podejmują decyzję, która na zawsze zmieni życie ich i ich rodzin. Twórcą dramatu, który przyniósł 8,8 miliona zysku, jest Alex Kendrick.

Szóstą lokatę z wynikiem 8,2 miliona dolarów zajął trzeci nowy film notowania, "Dom snów" Jima Sheridana. Thriller przedstawia historię Willa (Daniel Craig), który wraz z żoną (Rachel Weisz) i córkami przeprowadza się do niewielkiego miasteczka w Nowej Anglii. Wkrótce rodzina odkrywa, że w ich nowym domu zamordowano niegdyś kobietę i jej dwoje dzieci. Mieszkańcy miasteczka twierdzą, że sprawcą zbrodni był mąż kobiety. Will postanawia rozwiązać zagadkę tragicznych wydarzeń z pomocą sąsiadki (Naomi Watts).
Ostatnia świeża propozycja na liście to komedia "Ilu miałaś facetów?". Bohaterką, którą gra Anna Faris, jest kobieta, która po nocy spędzonej z dwudziestym kochankiem w życiu zaczyna zastanawiać się, czy nie było ich zbyt wielu i czy nie zagubił się wśród nich ten jedyny. Dziewczyna postanawia raz jeszcze dać szansę swym byłym.
1. "Mój przyjaciel Delfin" - 14,2 miliona dolarów 2. "Moneyball" - 12,5 miliona dolarów 3. "Król lew" - 11 milionów dolarów 4. "50/50" - 8,84 miliona dolarów 5. "Courageous" - 8,8 miliona dolarów 6. "Dom snów" - 8,2 miliona dolarów 7. "Porwanie" - 5,65 miliona dolarów 8. "Ilu miałaś facetów?" - 5,6 miliona dolarów 9. "Contagion - epidemia strachu" - 5 milionów dolarów 10. "Elita zabójców" - 4,8 miliona dolarów.
szkoda, ze sodówka mu uderzyła: http://spoleczenstwo.newsweek.pl/odpowiadamy--tymonowi--tymanskiemu,104561,1,1.html
Autoryzacja to katorga i relikt PRL-u, kiedy jeszcze władza musiała akceptować, to co wcześniej powiedziała. Dziś dziennikarze czekają na autoryzację tekstu po kilka dni (np. 3 stron), później otrzymują tekst całkowicie przerobiony przez PR-owców, z którego wycięte jest wszystko, co rozmówca powiedział podczas rozmowy. Przychylajcie się dalej to tego typu "obrońców" słowa, jak Pan Tymański, to będziecie do końca życia czytać w gazetach i portalach marketingowe biadolenie i wygłaskane wypowiedzi. Chyba nie o to chodzi, prawda? Wywiad ma pokazywać rozmówcę takim, jakim jest. Tymczasem niektórzy potrafią wyciąć połowę pytań, które padły w wywiadzie, bo po przeczytaniu uznali pytania i odpowiedzi za zbyt trudne i kontrowersyjne. Nie chcą więc szkodzić swojemu wizerunkowi. W ostateczności, dziennikarz dostaje tekst po autoryzacji i okazuje się, że rozmowa, którą przeprowadziłeś nie jest tą rozmową, bo rozmówca uznał, że trochę niepolitycznie coś powiedział. Po co w takim razie przeprowadzać wywiady? Można by je od razu pisać, przesyłać pytania mailem. To nie jest istota rzetelnego dziennikarstwa. Potrzeba nam zmiany prawa prasowego i to bez dwóch zdań. Oczywiście, rozmówca powinien mieć wgląd w tekst przed publikacją, ale jego autoryzacja nie powinna odbiegać daleko od tego, co wcześniej powiedział. Tymczasem wygląda to zupełnie inaczej. Jestem ciekaw, jak wyglądała rozmowa Pana Tymańskiego w rzeczywistości, czy bliżej jej do spisanego tekstu przez Redaktora czy bliżej jej do tego, co Pan Tymański "poprawił" w swoich wypowiedziach. Rozstrzygać nie będę, ale przeciwnikiem autoryzacji w obecnej formie jestem całym sercem.
Dokładnie. Autoryzacja to jedna z najgłupszych rzeczy w prasie... Skoro udzieliłeś wywiadu, a potem chcesz go poprawiać (czytaj: napisać na nowo) to po cholerę w ogóle godziłeś się na rozmowę?