Agnieszka Burzyńska to jedna z najbardziej znanych dziennikarek politycznych w naszym kraju. Pracowała m.in. w Onecie, "Fakcie", RMF FM, tygodniku "Wprost", "Dzienniku Gazecie Prawnej", a od końca zeszłego roku dołączyła do zespołu Radia dla Ciebie.
W ostatnich miesiącach Burzyńska przeszła poważne problemy zdrowotne, o czym informowała niekiedy w mediach społecznościowych. W rozmowie z Wirtualnemedia.pl opowiada m.in. o trudnym powrocie do zdrowia, problemach w życiu zawodowym i prywatnym oraz czy zamierza wrócić do dziennikarstwa.
Dominik Senkowski: 1 czerwca napisała pani na Twitterze: "Wojowałam z mafiami, politykami, urzędnikami, ministrami a nawet premierami. Nie sądziłam wtedy, że najzacieklejszy bój przyjdzie mi toczyć o własne życie. Uważajcie na siebie bo usłyszycie to co ja: zostało pani kilka godzin życia. Ale walczę." Jak dziś wygląda ta walka?

Agnieszka Burzyńska: Dziś jest lepiej, ale walka była bardzo zacięta – nie tylko dla mnie, ale i dla całego sztabu lekarzy z Uniwersytetu Medycznego w Gdańsku, wcześniej z Malborka. Wszyscy dawali mi minimalne szanse na przeżycie. Do dziś muszę się pojawiać co kilka dni w Gdańsku, to wciąż bardzo świeża sprawa.
Traktują mnie tam trochę, jak taką małpkę w cyrku, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Wskazując na mnie pokazują, że ich praca ma sens, że moja praca miała sens, że nawet z beznadziejnej sytuacji można wyjść. Tfu tfu oczywiście, bo ja już wszędzie zastrzegam, że kilka razy było wcześniej ok, a potem znów gorzej. Wierzę, że wychodzę powoli na prostą.
Jak poważna była pani sytuacja zdrowotna?

Wszyscy lekarze wypowiadają się w kategoriach cudu. Byłam na tamtym świecie już jedną nogą, a praktycznie dwoma. Chorowałam od dawna, ale zawsze lekceważyłam objawy. Myślałam, że jakoś to będzie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak poważna jest sytuacja.
Pewnego dnia trafiłam do szpitala w trybie pilnym. Byłam wtedy akurat na Pomorzu, przyjechała karetka, a pani doktor w Nowym Dworze Gdańskim powiedziała kierowcy, że ma 15 minut, by dowieźć mnie do Malborka. Kierowca spojrzał na mnie i powiedział: "Dam radę". Potem jeszcze, jak na złość, winda wysiadła w szpitalu, więc na trzecie piętro kierowca musiał mnie wnieść na rękach. Przyszedł lekarz i powiedział: "Mamy siedem minut, nie możemy czekać". Wtedy pierwszy raz uratowali mi życie w Malborku.
Najpierw Malbork, a potem Gdańsk
Jak trafiła pani do Gdańska?

Sytuacja znów się pogorszyła, w Malborku doszli do ściany i przewieźli mnie do gdańskiej Akademii Medycznej. Tam okazało się, że mam sepsę, zapalenie płuc, zapalenie nerek i nieczynną wątrobę. Do tego problemy z krwią, coś podobnego do białaczki, ale nie była to do końca białaczka. W każdym razie wiele rzeczy na raz. Dopiero teraz odważyłam się przeczytać wypis ze szpitala, w którym wymieniono wszystkie dolegliwości, w tym zatrzymanie akcji serca. W takich warunkach lekarze mnie operowali i na koniec przyznali, że to ich najtrudniejsza operacja od kilku lat w tym szpitalu. Byłam zielona, jak ufoludek, ale o tym nie wiedziałam.
Pozostawała pani w śpiączce?
Tak, bo lekarze chcieli dać sobie oraz mnie więcej czasu na działanie. Sprawa była na tyle poważna, że kazali się pożegnać mojej mamie, bratu i dzieciom. Rodzina szukała już nawet cmentarza, ale ja o tym wszystkim nie wiedziałam. Byłam jedyną szczęśliwą osobą, która się ocknęła po trzech tygodniach. Obudziłam się bez głosu, mama powiedziała do mnie: "Córeczko, dobrze, że już jesteś. Miałaś przeszczep". Patrzyłam na nich, jak na wariatów, nie wiedziałam, co się działo.

Czytaj także: Nowy serial podcastowy TOK FM
Potem, jak już mogłam mówić, lekarz zapytał mnie, czy wiem, jaki mamy dzień tygodnia. Odpowiedziałam mu: "Oczywiście, że wiem. Mamy połowę maja". A on na to: "No nie, bo mamy końcówkę czerwca". Nie pamiętałam tego, co działo się przed operacją.
Jak wygląda dziś pani sytuacja?
Mieszkam jeszcze u mamy w Borach Tucholskich, ale muszę pojawiać się w szpitalu. Lekarze nie chcieli zgodzić się na to, żebym była sama, bo mogłam się przewrócić. Zbieram się powoli do jakiegoś powrotu i zastanawiam się, co dalej.
Powrót do dziennikarstwa?
Chce Pani wrócić do pracy w mediach?
Muszę sobie dać jeszcze miesiąc, żeby odpowiedzieć na to pytanie. To i tak krótko, bo wszyscy wokół mówią, że powinnam dłużej odpocząć. Ale szczerze mówiąc nosi mnie. Ostatnio pojechałam do Warszawy - niby banalna rzecz dla wszystkich innych, ale dla mnie to było jak zdobycie szczytu Mount Everest. Pojechałam z przesiadkami, kiedy dotarłam, to już byłam dumna z siebie.

A jak się żyje w tym odcięciu od dziennikarstwa, od newsów? Miło czy wręcz przeciwnie?
Nie tak źle. Muszę przyznać, że ja ich znam - w sensie polityków. Jestem w stanie przewidzieć, co się wydarzy. Śledzę wszystkie wystąpienia prezydenta i premiera. Pamiętam, jak szłam spać w szpitalu w noc ogłoszenia wyników drugiej tury prezydenckiej i wygrywał Rafał Trzaskowski. Czułam, że rano będzie inaczej i tak się stało.
Nosi mnie, by nie tylko śledzić ten świat, ale i przy nim pracować. Najpierw nie miałam głosu, więc wykluczałam jakiekolwiek aktywności związane z wizją, fonią. Wtedy to było poza moim zasięgiem, dziś jest inaczej.
Kiedy ostatni raz miała pani okazję pracować?
To było w marcu. Już wtedy czułam, że jest bardzo źle, tak szybko nie kojarzyłam faktów, nie funkcjonowałam na normalnych obrotach. To było niemożliwe, ale dziś jest dużo lepiej.

A jak pani redakcja Radia Dla Ciebie zareagowała?
Z wielką troską, jestem im wdzięczna. Chorowałam już wcześniej, stąd poprzednio kilka pobytów w szpitalach. Oni zdawali sobie sprawę z sytuacji.
Wymagające ostatnie lata
Dzieli się pani informacjami dotyczącymi walki o życie i zdrowie w mediach społecznościowych. Z jakim odbiorem spotkała się pani ze strony widzów, czytelników, a i polityków?
Bardzo przyzwoitym, nie spodziewałam się tylu ciepłych słów. To tylko uświadomiło, że moja praca ma sens. Rola dziennikarki obiektywnej, która nie skłania się ku żadnej opcji politycznej ma sens. W polityce jest to bardzo trudne, ale możliwe. Trzeba płacić czasem za to, że nie jest się po żadnej ze stron i obrywa od wszystkich. Okazało się, że ludzie to doceniają.
Z czego wynikały pani kłopoty zdrowotne? Zła dieta, używki, geny?

Wszystko na raz. Praca w mediach jako dziennikarka polityczna mnie zmęczyła - to delikatne określenie. Ostatnich parę lat było bardzo ciężkie, zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Po prostu życie powiedziało "stop" i stąd ostatnie problemy.
Nie pomagał mój tryb życia, zbyt szybki, niezdrowy, jak to bywa u dziennikarzy. Zmęczenie odkładało się, stres narastał. Zaniedbywałam siebie, odkładałam wszystko na później. Wiedziałam, że muszę np. zrobić badania, ale odwlekałam to o tydzień, o dwa. Jeszcze chciałam popracować. W tej sytuacji to musiało się tak skończyć.
Czegoś pani żałuje?
To był dla mnie trudny czas od tej pseudoafery związanej z mieszkaniem z Jackiem (Jacek Protasiewicz - przyp. red.). Detektywi pod moim domem, którzy chodzili także za dziećmi. Chcieli zrobić, jak rozumiem, wspólne zdjęcia, chociaż nie było żadnego powodu. Do tego zawieszenie w pracy. Pozbawiono mnie programu, który współtworzyłam i to w dość obcesowy sposób. Mam poczucie pewnego niesmaku.

Mowa o "Stanie po Burzy"?
Tak. To był nasz autorski program, a któregoś dnia usłyszałam, że to właściwie Andrzej jest autorem. Nie powiem, że zrobiło mi się przykro, bo w dziennikarstwie nie ma miejsca na takie uczucia, ale tak trochę nieswojo. Zaczynaliśmy z Andrzejem w studiu bez kamer, bez niczego. To był nasz pomysł i wykonanie.
A ma pani dziś kontakt z Andrzejem Stankiewiczem?
Nie. Ostatnie lata były dla mnie ciężkie, a zaczęło się właśnie od sprawy mieszkania. Nie zostało to sprawiedliwie przedstawione, ale obecną sytuację traktuję jak nowe otwarcie. Zrozumiałam, że mam coś jeszcze do zrobienia. Tyle ludzi o mnie walczyło, sama walczyłam i nie po to, by teraz nic nie robić. Jeszcze nie potrafię określić, co dalej, ale myślę nad przyszłością.











