Agnieszka Romaszewska-Guzy: Wszystkie media są upolitycznione

- Niesprawiedliwe jest to, że przyjmuje się, iż istnieją media bezprzymiotnikowe oraz te z przymiotnikiem „prawicowe”. Czasami odnoszę wrażenie, że media są bardziej upolitycznione niż sami politycy - mówi Wirtualnemedia.pl Agnieszka Romaszewska-Guzy.

Krzysztof Lisowski
Krzysztof Lisowski
Udostępnij artykuł:

Z Agnieszką Romaszewską-Guzy, szefową TV Biełsat, rozmawiamy o sytuacji dziennikarzy na Białorusi, a także m.in. o tym, dlaczego w polskich mediach niezbyt często gości tematyka wschodnia, z jakimi problemami musi zmagać się kierowana przez nią TV Biełsat oraz o sytuacji polskiego dziennikarstwa.

 Krzysztof Lisowski: W rozmowach na łamach różnych mediów wspominała Pani o problemach finansowych kierowanego przez Panią kanału TV Biełsat. W jaki sposób jest on finansowany i co byłoby w stanie zagwarantować w miarę dynamiczny rozwój tej stacji?

Agnieszka Romaszewska-Guzy, szefowa TV Biełsat: Każdy kanał telewizyjny z natury jest przedsięwzięciem drogim - ponieważ już na starcie, aby w ogóle mógł zaistnieć, wymaga sporych pieniędzy. Pieniądze dawane na sam program stanowią tu tylko dodatek, więc czy będziemy robić jedną audycję więcej, czy mniej i tak musimy mieć całą bazę infrastruktury, opłacone pomieszczenia, studia, miejsce na transponderze satelitarnym, podawanie sygnału na satelitę itd. W przypadku Biełsatu chodzi o to, by maksymalnie wykorzystać posiadane możliwości. Czasem żałując kilkuset tysięcy złotych, ryzykuje się zmarnowanie kilkunastu milionów. Niestety takie myślenie z trudem przebija się do świadomości decydentów.Naszym głównym sponsorem jest MSZ, które stara się, jak może. Pewne koszty pokrywa też Telewizja Polska. Są też sponsorzy zagraniczni. Przy czym muszę zastrzec, że suma, którą zapewnia MSZ, choć jest największa, jaką otrzymujemy, nie wystarcza na przeżycie anteny. Musimy uzupełniać to pieniędzmi zagranicznymi. Kanał działa przez 7 dni w tygodniu i 365 dni w roku, natomiast pieniądze - oprócz podstawowych środków z MSZ - dostajemy albo nie dostajemy. Cała reszta sprowadza się do hasła: „radźcie sobie”, czyli - kolokwialnie mówiąc: „jak pozyskacie środki to zrobicie to, czy tamto, a jak nie pozyskacie - to nie zrobicie”. Prowadzenie kanału, który musi zachowywać ciągłość, pracować i nadawać codziennie przy tak niestabilnych podstawach stanowi największe z moich wyzwań.

Pewnie dlatego - mimo wieloletniego doświadczenia dziennikarskiego - określa się Pani teraz jako manager?

Tak się czuję. Choć w większym stopniu powinnam zajmować się rozwojem stacji, nieustannie zajmuję się zapewnieniem jej przetrwania. Priorytetem jest walka o życie. W tym roku liczyliśmy np. na dofinansowanie z USA, ale nie otrzymaliśmy go. Chcąc nie chcąc działamy jako organizacja pozarządowa, mimo że nią nie jesteśmy. Wydaje mi się, że powinno być tak, że staramy się pozyskać finansowanie zagraniczne, ale główne instytucje sponsorskie są w stanie zapewnić pewną, niewielką poduszkę bezpieczeństwa firmie, którą powołały. Tak, abym nie musiała np. w październiku albo listopadzie „ścinać” i tak niezwykle skromnego programu. Teraz jest taka właśnie sytuacja. Oczywiście można mi poradzić ostre cięcia już od początku roku, tzw. „oszczędności” - na przykład, aby w cyklach audycji publicystycznych nadawać tylko jeden program w miesiącu zamiast nowego odcinka co tydzień, ale całościowe pogorszenie, podkreślam, i tak bardzo skromnej, oferty Biełsatu, zagraża jego podstawowym celom. W dodatku przecież program - np. realizacja filmu - to nie jest coś, co można zlikwidować, a potem „wskrzesić” z tygodnia na tydzień - film albo audycję zamawia się z wyprzedzeniem. Wszystko to, co robimy, jest działaniem w ciągłej niepewności. Bywa, że środki finansowe pojawiają się w ostatniej chwili. W takiej sytuacji, jeśli za wcześnie zrezygnuję z jakichś pozycji programowych, może okazać się, że nagle zostaję z dodatkowymi pieniędzmi, których nie przewidziałam. Więc z jednej strony mam świadomość, że merytoryczny rozwój tego kanału okazał się wielkim sukcesem i przerósł nasze oczekiwania, z drugiej zaś strony od 7 lat mam poczucie nieustającej walki. Teraz ze zgrozą myślę o tym, że jeśli przy obcinaniu budżetu państwa i nam zostanie obcięta choć złotówka, to ja tego w żaden sposób nie będę w stanie załatać. A jaszcze trzeba wziąć pod uwagę, że stacja musi się rozwijać, bo każde tego typu przedsięwzięcie musi być w ruchu, inaczej po kilku latach zaczyna „siadać”…

Ile wynosi w tym momencie łączny budżet TV Biełsat?

Ze strony TVP otrzymujemy tzw. wkład rzeczowy. Polega on na wycenie pomieszczeń i różnych usług - TVP wycenia to na 3,5 miliona złotych. Jest to wycena kosztów transpondera, ale też np. usług biura prawnego TVP, biura kadr itd. Z TVP nie otrzymujemy gotówki. Natomiast MSZ w tym roku przeznaczyło na rozwój TV Biełsat 18 mln złotych. Niestety, jak wspomniałam, dla odmiany nie mamy pieniędzy amerykańskich, a środki europejskie, na które liczyliśmy, będą najprawdopodobniej dopiero w przyszłym roku, co sprowadza się do tego, że nadal do zamknięcia rocznego budżetu brakuje nam ok. 1,5 miliona złotych.

Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że musieliście zostać mistrzami w robieniu dobrych rzeczy za minimalne pieniądze...

Tak jest rzeczywiście, a jednak czasem ludzie nie dowierzają nam… Spotkałam się nawet z przekonaniem, że jesteśmy wspierani przez służby specjalne milionami dolarów, skoro jesteśmy instytucją państwową finansowaną przez MSZ. Prawda jest taka, że gdyby nie nasz szczególny charakter swoistego „pospolitego ruszenia” i szczera ideowość większości załogi oraz wsparcie najrozmaitszych przyjaciół, którzy też w naszą misje wierzą, w ogóle byśmy nie istnieli.

Czy dysponujecie badaniami wskazującymi dokładnie, do jakiej liczby odbiorców Wasza telewizja dociera na Białorusi? Występuje tam problem związany z penetracją anten satelitarnych, przez co w pewien sposób rynek tamtejszy może być ograniczony...

Oczywiście robimy badania, przy czym w związku z oszczędzaniem, przeprowadzamy je zazwyczaj tylko raz do roku. Zlecamy je tej samej firmie, aby móc porównywać wyniki. Badania przeprowadzane są na reprezentatywnej grupie we wszystkich regionach Białorusi. Jeśli chodzi o samą społeczną świadomość istnienia Biełsatu i rozpoznanie marki, jest to znaczna liczba osób - bo niemal połowa populacji. Jeśli chodzi o osoby, które kiedykolwiek oglądały Biełsat, jest to również spora grupa, obejmująca ok. 12 proc., czyli ponad milion mieszkańców Białorusi. Natomiast 6 proc. respondentów deklaruje, że są stałymi widzami Biełsatu. Są to osoby, które oglądają Biełsat codziennie lub przynajmniej kilka razy w tygodniu. W liczbach bezwzględnych to blisko pół miliona widzów. Są to ostatnie świeże wyniki badań, które przeprowadzaliśmy w maju br. Nawet, jeśli przyjąć, że są niedokładne lub zawyżone, oddają jednak skalę oddziaływania Biełsatu.

Czy Pani zdaniem, takie liczby są zadowalające?

W przypadku projektów misyjnych szalenie trudno jest w odpowiedzialny sposób zmierzyć stopień realizacji misji. Formularze rozmaitych projektów nakazują mierzyć efektywność misji, jest to jednak w efekcie zawsze naciągane. W przypadku Biełsatu fakt, że istnieje duża grupa osób, która ogląda nas stale, stanowi dowód na ogromną siłę oddziaływania. Na Białorusi mieszka ponad 9 milionów ludzi, więc jeżeli liczba naszych stałych odbiorców obejmuje choćby 300 - 400 tys. widzów - stanowi to poważną grupę. Trzeba pamiętać o tym, że Biołoruś to kraj zamknięty, w którym nie mamy możliwości reklamowania się, gdzie nasza stacja nie posiada oficjalnego statusu i co najgorsze nie jest dostępna w kablówkach. W chwili, gdy pisaliśmy pierwsze wnioski o wsparcie do szwedzkiej agencji pomocowej, to przewidywałam rozwój stacji w roku 2012 do ok. 300 tys. widzów. To wyobrażałam sobie jako sukces. Oczywiście warto mieć skalę porównawczą, ale na pewno nie jest to odbiór telewizji rosyjskiej na Białorusi, do której każdy ma tam łatwy dostęp. Jedną z miar skuteczności jest np. stopień przyciągnięcia niezależnej elity białoruskiej do naszej telewizji. Mam tu na myśli nie tyle polityków, czy twórców i ekspertów ściśle opozycyjnych, ale osobistości cieszące się w kraju autorytetem, a po prostu niezależne od struktur rządowych. Kiedy zaczynaliśmy, w 2007 i 2008 r., stosunek do naszej inicjatywy bardzo wielu osób był pełen wątpliwości, dość powszechnie nie wierzono, że stacja przetrwa, sądzono, że to taki chwilowy pomysł Polaków. W tej chwili, gdy chodzi o elitę intelektualną Białorusi, czy będzie to pisarz, poeta, malarz, muzyk, czy historyk, to najczęściej jest u nas obecny, czy to jako komentator, czy konsultant, czy też tworzy dla nas filmy. To też miara naszego sukcesu. Bo mimo podejmowanych prób, Białoruś stanowczo odmawia rejestracji naszej stacji, biura, czy akredytacji dziennikarzy, powołując się na to, że pracujemy bez akredytacji. Powstaje tu takie błędne koło: nie otrzymujemy akredytacji, ponieważ bez niej pracujemy.

Czy w ostatnich miesiącach mimo wszystko nie ma ze strony władz Białorusi nieco większego zrozumienia?

Trudno mówić o zrozumieniu. Raczej coś w rodzaju zbrojnego rozejmu…. Stosunek do nas jest zazwyczaj funkcją polityki. Zwłaszcza tej w stosunku do Polski i Unii Europejskiej i odwrotnie. Sądzę, że zarówno polityka nadmiernego „wdzięczenia się” do reżimu, w płonnej nadziei znaczącego polepszenia stosunków, jak i polityka pełnej izolacji, całkowitego zamknięcia, w stosunku do reżimu białoruskiego, odbiłaby się na nas źle. Zresztą przez lata były już na to liczne przykłady… W pierwszym przypadku padamy zazwyczaj ofiarą chęci dogodzenia Łukaszence - nasi sponsorzy zaczynają się wahać i wycofywać, naciskają żebyśmy byli jak najmniej „polityczni”. W drugim może dochodzić ze strony reżimu do „wojny totalnej” z wszelkimi inicjatywami niezależnymi mającymi zagraniczne oparcie.

Czy obecnie docierają do was informacje o jakichś szykanach wobec Waszych współpracowników? Do pewnego momentu szykany były na porządku dziennym...

Niedawno mieliśmy taką sytuację, że naszego operatora zatrzymano w Mohylewie. Został zatrzymany do kontroli pod zarzutami, że terenu, na którym przebywa nie wolno filmować, wezwano milicję, która jednak długo się nie pojawiała i operator zdecydował się oddalić z miejsca zdarzenia (śmiech), co uczynił z sukcesem. Ostatnio o jednego z naszych pracowników dowiadywał się przedstawiciel Komitetu Śledczego, że niby miałby być świadkiem w jakiejś sprawie, o której mu nic nie wiadomo… Tego typu większe i mniejsze nękania miały miejsce wielokrotnie, są one dobrze znane naszym dziennikarzom i operatorom. W ubiegłym roku np. w jednej z fabryk były wywieszone fotografie naszej grupy z Grodna, aby ich nie wpuszczać na teren zakładu i nie udzielać im żadnych informacji. To trochę tak jak w „Misiu”: „tych państwa nie obsługujemy” (śmiech).

Czy w Polsce w wystarczający sposób mówi się o reżimie Łukaszenki i represjach wobec mieszkańców Białorusi?

Wydaje mi się, że to przechodzi falami. Kiedy następuje na Białorusi jakaś duża fala represji, zaczyna się o Białorusi mówić. Temat Białorusi funkcjonował w 2005 r., kiedy sama byłam jedną z tych osób, które tamtejszą sytuację nagłaśniały. Wtedy po raz pierwszy od lat, rozbicie przez białoruskie władze Związku Polaków na Białorusi, wyciągnęło sprawy białoruskie na czołówki głównych dzienników. Ostatnio rzeczywiście tematu znów jakoś mniej. Bardzo mnie to martwi i jestem tym zjawiskiem zaniepokojona. Może to świadczyć o oddawaniu sprawy walkowerem - że tam się już nic nie da zrobić. Kiedy czytam ekspertyzy dotyczące polskiej polityki wschodniej, obecna jest stale i Ukraina (co naturalne), i Rosja, i Mołdawia i nawet Litwa, natomiast panuje przekonanie, że o Białorusi szkoda w ogóle pisać. Osobiście jestem zdania, że na świecie nie ma sytuacji, które nie byłyby do rozwiązania i takie podejście jest pójściem na łatwiznę, co prowadzi dalej do bezczynności i to mnie najbardziej niepokoi. Podkreślam: nie ma sytuacji całkowicie bez wyjścia. Polacy mają jednak skłonność do dużej emocjonalności w społecznym odbiorze polityki międzynarodowej. Np. ogromny zryw entuzjazmu towarzyszący Pomarańczowej Rewolucji, a następnie rozczarowanie w rodzaju „ojej, Ukraina nie stała się natychmiast sprawną europejską demokracją, to lepiej już się nimi nie zajmować”. A polityka, w szczególności właśnie międzynarodowa, ma to do siebie, że jest to proces długofalowy i nie wszystko daje się rozwiązać z dnia na dzień. Trzeba się dostosowywać do takich warunków, jakie są. Uważam, że skrajne i nierealistyczne oczekiwania są bardzo szkodliwe.

W przeszłości była Pani korespondentem na Białorusi. Czy coś się zmieniło w tym kraju na przestrzeni lat?

Od siedmiu lat nie byłam na Białorusi, bo nie mam tam wjazdu, mam jednak sporo wiedzy z tzw. drugiej ręki. Przede wszystkim jest większy marazm, który się tam utrwalił przy ewidentnym spadku poparcia Łukaszenki w społeczeństwie. Teza, jakoby Białorusini go mocno popierali, była prawdziwa 10 lat temu, obecnie już prawdziwa nie jest. Nikt nie wymyślił jednak sposobu na zmianę, a opozycja jest słaba i skłócona. W obecnej chwili jakieś procesy zmian wciąż tam zachodzą, ale czy są to zmiany na lepsze? Raczej niekoniecznie. Nasila się na przykład ekspansja rosyjskiego kapitału. Więźniów politycznych w pewnym momencie nie było - lub prawie nie było - a teraz znów są. Część zmian społecznych jest bardzo nieznaczna i powolna i nasz oddalony punkt widzenia nie zawsze nam je pozwala dostrzec. A jeśli chodzi o siły opozycyjne, to po paru latach, na skutek zmęczenia, uległy one pewnej dezintegracji. Po prostu ludzie mają dosyć. Muszą jakoś żyć, pracować, zarabiać.

Przykład Białorusi pokazuje, że tematyka zagraniczna, szczególnie wschodnia, mimo wszystko w Polsce dość mocno kuleje?

Jest to przedmiot mojego zmartwienia, zresztą - od wielu lat. Warto przyjrzeć się, ile polskich mediów ma korespondentów zagranicznych. Aby mieć dobry zestaw informacji, posiadanie własnych korespondentów jest niezbędne, bo informacje łatwo dostępne dla każdego polskiego medium, przekazywane z zachodnich agencji, są kształtowane według potrzeb takich krajów, jak Stany Zjednoczone albo Wielka Brytania albo ewentualnie inne kraje Europy Zachodniej, bo to one te agencje utrzymują. O ile zainteresowanie dramatyczną sytuacją na Bliskim Wschodzie może być wspólne i dla nas i dla krajów zachodniej Europy, o tyle już o takiej Ukrainie otrzymamy znacznie mniej informacji, bo tamtejsza sytuacja nie dotyczy bezpośrednio Zachodu, albo - przynajmniej jest tam tak odbierana - jako odległa i mniej ważna. Zmiana profilu dostarczanych informacji wymagałaby z naszej strony zespołu korespondentów, co z kolei jest kosztowne. Już wiele lat temu nie zdecydowano się na to w TVP.

Dla mnie jest przy tym jasne, że stopień braku zainteresowania sprawami międzynarodowymi jest jakąś miarą prowincjonalizmu danego kraju. Przeciętny człowiek nie musi oczywiście interesować się tym, co dzieje się w tym momencie w Indiach, nie uważam jednak, aby tę perspektywę należało przyjmować generalnie, ponieważ bardzo istotne jest, abyśmy orientowali się, w jakim świecie żyjemy. Od tego, jak jesteśmy poinformowani, zależeć będą też nasze zachowania. Tak jest i z Białorusią. Zawsze tłumaczę moim kolegom, białoruskim dziennikarzom, że Białoruś nie jest położona na środku morza na talerzu niesionym przez trzy białe wieloryby, ale jest krajem znajdującym się w całym zestawie relacji międzynarodowych. Jednak większość wydaje się być tym kompletnie nie zainteresowana… Na Białorusi jest w dodatku ogromny problem ze znalezieniem komentatorów do spraw międzynarodowych, bardzo niewiele osób się tym zajmuje i na tym zna. I jak by to nie było dziwne, podobna skłonność panuje w Polsce, gdzie o całej masie rzeczy dotyczących na przykład naszych wschodnich sąsiadów po prostu nie wiemy. Panuje stereotypowe widzenie pewnych spraw - niewiele się o nich informuje, gdyż są to informacje mało komercyjne. W moim odczuciu wiodąca rola w przekazywaniu takich informacji powinna należeć do mediów publicznych. No ale to wciąż pozostaje w sferze marzeń.

No właśnie, jest Pani związana z Telewizją Polską od 20 lat. Wielokrotnie Pani krytykowała m.in. pion informacji w telewizji publicznej. Czy nadal jest - Pani zdaniem - źle?

Obecnie nie znajduję się w najlepszej pozycji, by recenzować moich kolegów…. Sama jestem częścią tej firmy i nie jestem już – tak, jak kiedyś - szefową SDP w TVP, a dyrektorką jednej z jednostek TVP. Mogę ogólnie powiedzieć, że w informacji panuje nadmierna skłonność do ścigania się z mediami komercyjnymi i pomijania tego, co naprawdę ważne.. Czyli np. wojna w Syrii, wybory mera Moskwy, czy stosunki handlowe na Ukrainie zbyt często przegrywają ze stosunkami małżeńskimi rodziców małej Madzi. Osobiście nie podzielam takiego sposobu patrzenia. Uważam, że dla dziennikarzy sprawy nie powinny być ważne lub nieważne według kryterium, co może przyciągnąć największą grupę niewybrednych odbiorców. Media mają misję. I to nie tylko media publiczne. Jest to zdanie obrazoburcze, ale prawda jest taka, że misja dotyczy wszystkich mediów. One po to są. Rezerwowanie misji wyłącznie dla mediów publicznych to mniej więcej tak, jak twierdzić, że lekarz państwowy to ten, co musi dobrze leczyć, bo jest na kontrakcie z NFZ, a prywatny już nie musi, ponieważ idzie się do niego z własnego wyboru. Tak nie jest. Nie wszystko na tym świecie podlega wyłącznie regułom rynku. Ojcowie ekonomii wymyślili, że istnieje coś takiego, jak reguły rynkowe i to jest bardzo dobre dla funkcjonowania gospodarki. Nie znaczy to jednak, że zasada ta reguluje wszystko na świecie.

Co zatem zrobić, aby media zaczęły pełnić swoją rolę?

Media mają misję polegającą na informowaniu o otaczającej rzeczywistości, a także wspomaganiu tego, aby ludzie dzielili się opiniami i dochodzili do sedna spraw. Dlaczego są do tego potrzebne media? Ponieważ sam Kowalski nie jest w stanie do pewnych informacji dotrzeć, choćby bardzo chciał. Nie ma na to czasu i środków, a często też umiejętności. Jeżeli media podają informację nieprawdziwą, niepełną, skrzywioną, zaprzeczają swojej misji. Całe to gadanie o wolnym rynku, to tak, jak gdyby pozwolić lekarzom prywatnym robić, co im się podoba, przy założeniu, że jak któremuś umrze paru pacjentów, to inni przestaną do niego chodzić. Tymczasem podstawową funkcją lekarza wynikającą ze złożenia przysięgi Hipokratesa jest to, aby ludziom pomagać, a nie szkodzić. A jeżeli chodzi o dziennikarzy i media - powinny one przede wszystkim informować i uczciwie przekazywać opinie, bo do tego służą. Jeżeli przestają - mijają się ze swym powołaniem. To, w jakim kierunku obecnie to zmierza ze względu na taką właśnie „ekonomizację” jest niedobre. Ale najgorsze jest to, że ludzie się z tym godzą, przyjmując pogląd, że jeśli jest prywatny właściciel, to może on podawać publicznie cokolwiek. Nieprawda, nie może. Nawet, gdy chodzi o media, które specjalizują się w rozrywce: nie można kłamać.

A co Pani sądzi o pojawiających się opiniach, że media publiczne są wciąż upolitycznione?

Sądzę, że główny problem polega na tym, że przyjmuje się, iż istnieją media bezprzymiotnikowe oraz te z przymiotnikiem „prawicowe”. Jest to niesprawiedliwe. Nie może być tak, że jedne media mają przymiotnik, inne nie. Tak naprawdę wszystkie nasze media są upolitycznione i to w znaczny sposób. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że są one bardziej upolitycznione niż sami politycy, bo część bitem staczają w zastępstwie głównych graczy ich medialni gladiatorzy. To nie jest dobre dla naszego zawodu.

Ostatnio była pani w grupie inicjatorów porozumienia pomiędzy SDP a dwoma dziennikarskimi związkami na Ukrainie. Czy takie działanie organizacji, które przecież po obu stronach granicy reprezentują tylko małą część środowiska dziennikarskiego, ma sens?

Owszem, jestem przekonana, że to miało sens. Jestem bardzo dumna ze wspólnej deklaracji, jaką udało się nam wypracować i powołania pewnego rodzaju platformy współpracy. To świetnie, że okazało się, iż nasi ukraińscy koledzy też tego chcą i potrzebują takiego unijnego oparcia na swoim postsowieckim obszarze, bo często „w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz…” A tu właśnie miała miejsce sytuacja obustronnie akceptowanego partnerstwa.

Będąc członkiem Zarządu Europejskiej Federacji Dziennikarzy zauważyłam, że problemy dziennikarzy i dziennikarstwa naszego regionu, regionu Europy Środkowo-Wschodniej, są często bardzo specyficzne i czasem ich skala wydaje się nawet naszym zachodnim partnerom trudna do uwierzenia. Często też w związku ze słabością organizacji dziennikarskich w tej części Europy i pewną wciąż egzotycznością tematu - są kompletnie marginalizowane. A przecież dobre media są niezbędnym warunkiem sprawnie działającej demokracji. Choroby mediów odbijają się na całym działaniu państwa. I wcale nie uważam, że takie stwierdzenie to przesada.

Krzysztof Lisowski
Autor artykułu:
Krzysztof Lisowski
Author widget background

PRACA.WIRTUALNEMEDIA.PL

NAJNOWSZE WIADOMOŚCI

KRRiT przedłuża koncesje. Chodzi m.in. o stacje Polsatu i Canal+

KRRiT przedłuża koncesje. Chodzi m.in. o stacje Polsatu i Canal+

Polsat Box udostępnił za darmo wiele kanałów

Polsat Box udostępnił za darmo wiele kanałów

Współpracownica Agory bez pieniędzy po porodzie? Firma odpowiada "Solidarności"

Współpracownica Agory bez pieniędzy po porodzie? Firma odpowiada "Solidarności"

KRRiT zaakceptowała plany mediów publicznych. Co z likwidacją kanałów TVP?

KRRiT zaakceptowała plany mediów publicznych. Co z likwidacją kanałów TVP?

Dwa nowe tytuły w ofercie InPostu. Zamówisz je do Paczkomatu

Dwa nowe tytuły w ofercie InPostu. Zamówisz je do Paczkomatu

Nowa prezeska wydawcy "Pisma"

Nowa prezeska wydawcy "Pisma"