Jak media relacjonowały katastrofę Heweliusza? "Zagranicznym dziennikarzom zazdrościłem telefonów komórkowych"

W 1993 roku, gdy zatonął prom Jan Heweliusz, w mediach pracowało się inaczej niż dziś. Wszystko działo się na przysłowiowym krańcu Polski, a nasi dziennikarze nie mieli jeszcze telefonów komórkowych i stałego dostępu do internetu. – W takiej sytuacji najlepszym sposobem było pojechanie na miejsce i "wydarcie" informacji – opowiada nam Adam Zadworny, autor książki o tragedii.

Kinga Walczyk
Kinga Walczyk
Udostępnij artykuł:
Jak media relacjonowały katastrofę Heweliusza? "Zagranicznym dziennikarzom zazdrościłem telefonów komórkowych"
Materiały prasowe

Wojciech Jachim pracował wtedy w Świnoujściu – jako korespondent "Gazety Wyborczej" z niewielkim stażem dziennikarskim. Dzień przed katastrofą Heweliusza, czyli 13 stycznia 1993 roku, robił materiał o miejscowej stoczni remontowej, długo rozmawiał z prezesem. Wracał do domu pieszo, grubo po północy.

– Pamiętam, straszny wiatr i huk w koronach drzew od tego wiatru. Nie szum, nie hałas tylko huk. To była noc, kiedy tonął Heweliusz. W Świnoujściu często i mocno wieje, ale nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem czegoś takiego – wspomina w rozmowie z Wirtualnemedia.pl.

Około godziny 4 rano silny huragan uderzył w burtę statku i prom zaczął się przechylać. "Jan Heweliusz" przewrócił się do góry dnem ok. godz. 5.12, dryfując na powierzchni wody przez kilka godzin, aż do ok. godz. 11.00, kiedy to ostatecznie zatonął.

"Wczoraj nad ranem przy huraganie 160 km/h i niespotykanym na Bałtyku sztormie, dochodzącym do najwyższego 12 stopnia w skali Beauforta, nieopodal Rugii doszło do tragedii polskiego promu towarowego 'Jan Heweliusz', który płynął ze Świnoujścia do Ystad w Szwecji. Z prawdopodobnie 66 osób, które były na pokładzie, z wody wyłowiono dziesięciu rozbitków oraz zwłoki 39 osób" – czytamy w archiwalnym artykule "Gazety Wyborczej" z 15 stycznia 1993 roku, autorstwa Andrzeja Dworaka (Berlin), Piotra Cegielskiego (Sztokholm), BW i PP.

– O tym, że coś się dzieje na Bałtyku dowiedziałam się bardzo wcześnie rano, z informacji PAP-owskiej w radiu. Podano lakoniczną informację, że tonie polski prom. Natychmiast pojawiłam się w redakcji, w której spędziłam cztery kolejne dni, niemal nie wracając do domu – mówi dla Wirtualnemedia.pl Kinga Brandys, dziennikarka, autorka książki "Jan Heweliusz – pamiętamy". Była wtedy szefową programu informacyjnego "Kronika" w TVP Szczecin.

"Miałem w głowie galimatias"

Jachim o katastrofie dowiedział się około 9.00-10.00, gdy obudził go telefon z redakcji w Warszawie: – Zapytano, czy wiem, co się stało i czy mogę pojechać do Straslundu, gdzie przewieziono do szpitala ocalałych marynarzy. Padło na mnie, bo ze Świnoujścia do Straslundu było bliżej niż ze Szczecina, gdzie jest lokalna redakcja "Gazety Wyborczej".

Poprosił o pomoc kolegę, który miał auto i znał język angielski. Zanim kolega zebrał się do drogi, a Jachim załatwił pozwolenie na przejechanie polsko-niemieckiej granicy w Świnoujściu (wtedy było to tylko przejście pieszo-rowerowe), minęły kolejne godziny. Po drodze zabrali znajomego marynarza, który miał im dać fachowe wsparcie.

Pamiętam, że w drodze do Straslundu miałem w głowie galimatias: gdzie najpierw jechać, do portu, do szpitala, kogo łapać, o co pytać? Co jest najważniejsze? – wspomina.

Kinga Brandys dostała od szefów wolną rękę, odpowiadała za przekazy i ekipy. Informacje podawali także do Warszawy. Po południu centrala TVP udostępniła im łącza. Mieli otwarte studio, gdzie zapraszali osoby, które pomagały wyjaśnić zaistniałą sytuację.

Na dobrą sprawę zaczęliśmy działać, gdy prom był już przewrócony stępką [dolna część kadłuba - red.] do góry – dodaje dziennikarka.

Adam Zadworny, autor książki "Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku", o katastrofie dowiedział się z radia i od razu popędził do swojej szczecińskiej redakcji "Gazety Wyborczej". Był wtedy początkującym dziennikarzem. Z tego dnia pamięta wielki chaos informacyjny.

– To czasy, kiedy nie było jeszcze internetu, a pierwszymi telefonami komórkowymi, które pojawiły się na rynku, dysponowali nieliczni. Informacje zbierało się w ten sposób, że dziennikarze dzwonili z telefonów stacjonarnych do takich instytucji jak: Polskie Linie Oceaniczne, armator EuroAfrica, Urząd Morski w Szczecinie, jednak te telefony były cały czas zajęte, a może raczej odłożone. W takiej sytuacji najlepszym sposobem było pojechanie na miejsce i "wydarcie" informacji – wyjaśnia.

Dziennikarz zaznacza, że najwięcej informacji zebrali ci, którzy byli najbliżej, czyli dziennikarze ze Szczecina. Część dziennikarzy pojechała na terminal promowy w Świnoujściu, licząc, że tam przypłyną jakieś statki z rozbitkami.

Jednak wkrótce rozeszła się informacja, że jacyś uratowani marynarze przebywają w szpitalu na terenie niemieckiej wyspy Rugia. Tam pojechała część osób.

Informacje od ocalonych marynarzy, przebywających w szpitalu "wydarł" wtedy Jachim i jak sam przyznaje, zrobił to zupełnym przypadkiem.

Jan Heweliusz 1986 r.
Jan Heweliusz 1986 r. © Wikimedia

Przypadkowa rozmowa z ocalałymi

Pamięta, że udali się wtedy prosto do szpitala, w którym przebywali ocaleni z katastrofy. W holu tłoczyli się dziennikarze z Polski, Niemiec, krajów skandynawskich. Obsługa blokowała wejście do środka.

– I tu przydarzył mi się tragikomiczny fart. Z powodu targających mną emocji miałem pilną potrzebę skorzystania z toalety i zero czasu na wyjaśnianie tego faktu komukolwiek, tak więc zdecydowany krokiem minąłem kordon pracowników szpitala i ruszyłem w jakiś korytarz z nadzieją szybkiego załatwienia sprawy. Moi towarzysze poszli za mną – opowiada.

– Kiedy wyszedłem z toalety, natrafiliśmy na pielęgniarkę. Zapytaliśmy ją, gdzie leżą polscy marynarze z Heweliusza. Bez problemu wskazała nam właściwą salę. I tak stałem się prawdopodobnie pierwszym dziennikarzem, którzy rozmawiał z ocalałymi. Atmosfera, co zrozumiałe, była ponura. Mówili pół-zdaniami, niechętnie. Z pewnością byli skrajnie straumatyzowani tym, co przeszli i faktem, że tyle osób pod ich opieką zginęło. Być może działała też już presja armatora, który z różnych względów chciał mieć pełną kontrolę nad informacjami w tej sprawie. Marynarz, który był w mojej ekipie, przytomnie podpowiedział, żebym spisał nazwiska ocalałych – dodaje.

Narzędziami pracy dziennikarza były notes i długopis, więc robił wyłącznie notatki. Nie miał aparatu fotograficznego. Gdy wyszli ze szpitala, chciał jak najszybciej powrócić do Świnoujścia, żeby przekazać materiał do redakcji. W Polsce nie było jeszcze telefonów komórkowych. Musiał więc pojechać do domu, gdzie miał komputer, modem i dopiero stamtąd mógł wysłać materiał.

Zagranicznym dziennikarzom pozazdrościł telefonów

– Mój znajomy uparł się, że zanim wrócimy, trzeba coś zjeść. Znaleźliśmy się w knajpie, w której byli też zachodni dziennikarze. Pamiętam ich ogromne telefony komórkowe i moją zazdrość, że ja, aby skontaktować się z redakcją, muszę wracać do domu, a oni mogli to zrobić tu i teraz – zapamiętał.

– Po powrocie do Świnoujścia napisałem tekst i przesłałem do Warszawy. W tamtych czasach były różne wydania "Wyborczej": stołeczne i ogólnopolskie, i chyba jeszcze jakieś. Każde miało inny deadline. Na pewno zdążyłem na wydanie warszawskie – podsumowuje.

Treść depeszy W. Jachima, opublikowanego w "Gazecie Wyborczej" 15 stycznia 1993 roku:

" 'Mówią rozbitkowie'

Dr Michael Kentsch ze szpitala w Straslundzie, gdzie przebywają polscy marynarze powiedział "Gazecie", że sześciu Polaków, którzy byli na jednej tratwie czuje się dobrze, natomiast jedna osoba jest nieprzytomna w stanie ciężkim. Zaznaczył, że armator nie życzył sobie, by rozmawiali z prasą.

Udało się nam jednak porozmawiać z motorzystą Jerzym Petrukiem (29 lat), ochmistrzem Edwardem Kurpielem (56 lat) i III oficerem Januszem Lewandowskim.

– Obudziłem się, gdy były już dzwonki na alarm, około godziny czwartej. Przechył na lewą burtę był silny – opowiada Petruk. – Spałem. Mamy kabiny jednoosobowe, gdzie każdy jest sam.

Zbudził mnie przechył i dzwonki - dodaje ochmistrz. - Usłyszałem głos kapitana: alarm, opuszczenie statku. Był niesamowity huragan. Wyskoczyłem na korytarz bez skarpet. Starałem się dotrzeć na pokład. Statek cały czas przechylał się, położył się na falach. Sam bym nie wyszedł na pokład, gdyby koledzy nie wyciągnęli mnie za sznurki kołpaka.

– Założyliśmy kombinezony z pianki – mówi motorzysta. – Nie wszyscy zdążyli. Mój zmiennik w momencie ogłoszenia alarmu próbował dostać się do swojej kabiny, gdzie miał sprzęt ratunkowy. Dałem mu swój.

Marynarze mówili, że nie można było spuścić szalup. Tratwy, których mieli kilka, otwierali dopiero, gdy statek przewrócił się prawie do góry dnem. Uratowała się właściwie tylko jedna z nich. Kapitan do końca był na mostku – ta część promu pierwsza poszła pod wodę

– Na tratwie znajdowało się w sumie osiem osób - kontynuuje ochmistrz. – Gnał nas wicher, który uniemożliwiał jej zamknięcie. Woda wlewała się do środka. Dwie osoby były w ciężkim stanie, obie zmarły nim przyszła pomoc.

Janusz Lamek, III mechanik, miał zacząć wachtę o szóstej rano. – Pobiegłem na prawą burtę do szalup, ale nie dało się ich zdjąć. Zdjęliśmy trzy lub cztery tratwy. Wsiadłem do jednej wraz z siedmioma kolegami. Najpierw zmarł I mechanik, a tuż pod koniec polski kierowca ciężarówki, który utopił się na tratwie. Po godzinie na morzu zaczęły krążyć nad nami helikoptery. Po trzech godzinach zabrano nas.

Motorzysta sądzi, że było to dłużej, gdyż był w helikopterze pięć po dziewiątej. Przy podnoszeniu jednego z rozbitków z wody, linka zawadziła o inną tratwę i ją wywróciła. Wcześniej holownik ratowniczy bezskutecznie, ze względu na fale, próbował wziąć rozbitków na pokład – raz nawet uderzył w tratwę.

Według III oficera, który miał wachtę podczas katastrofy, po wyjściu promu za cypel Rugii statkiem zaczęło potężnie szarpać. - Kapitan zdecydował się wtedy na sztormowanie kursem 240. W trakcie, gdy robiłem pozycję na radarze, dostaliśmy potężną falę. Na mostku były trzy kombinezony piankowe. Ja zanużyłem jeden. Pływałem w wodzie przez dwie godziny. Koło mnie byli cieśla i magazynier. Podjął mnie z wody duński helikopter. Co z tamtymi – nie wiem – mówi Lewandowski.

W Straslundzie zjawił się konsul Andrzej Grzelakowski z placówki w Hamburgu. Poinformował marynarzy, ilu przeżyło. Przyniósł kwiaty".

Brandys wspomina, że dziennikarze z jej redakcji byli podzieleni na ekipy: dwie pojechały do Świnoujścia, dwie do Niemiec. Jeden kolega był w stałym kontakcie z pilotami z Darłowa, którzy cały czas nie mieli zgody na lot nad miejsce katastrofy.

– Czekaliśmy, kiedy polscy ratownicy zostaną włączeni do akcji. Sytuacja była dramatyczna, a tylko polscy piloci schodzą do poszkodowanych na drabinkach i pomagają tonącym. Niemcy tylko wyrzucali linę, która była nie do przechwycenia przez osoby w lodowatej wodzie - mówi Brandys.

Gdy mój kolega dziennikarz poleciał wreszcie na miejsce katastrofy z polskimi pilotami, było już po wszystkim – na wodzie unosiły się koła ratunkowe, elementy skrzyń, puste łodzie i inne elementy w promu. O godz. 11.00 cały prom znalazł się pod wodą – dodaje.

Dziennikarka przyznaje, że brakowało im technicznych możliwości – nie mieli np. telefonów komórkowych, co bardzo utrudniało kontakt między ekipami a redakcją.

Pierwsza, wydrukowana w prasie niepełna lista ofiar w "Kurierze
Pierwsza, wydrukowana w prasie niepełna lista ofiar w "Kurierze © materiały prasowe | Kurier Szczeciński

TVP miała łącza satelitarne

Jednak mieliśmy łącza satelitarne, dzięki którym przekazywaliśmy różne materiały z ośrodka telewizyjnego do innych agencji w całej Europie. Mieliśmy całkiem niezłe zdjęcia i materiały filmowe – precyzuje.

Jednym z ujęć zrobionych przez TVP był prom Heweliusz wywrócony stępką do góry.

Zadworny wskazuje, że chaos informacyjny pogłębiały różne plotki. Jedna z nich była związana z tym, że wywrócony do góry dnem Heweliusz utrzymywał się długo na powierzchni wzburzonego morza, co oznaczało, że jest tam poduszka powietrzna.

Jasnowidz kontaktował się z wieloma redakcjami w Polsce i opowiadał, że widzi żywych ludzi na tym promie, właśnie w tej poduszce powietrznej. Pogłoska ta rozeszła się po redakcjach. Sytuację porównywano z głośnym filmem "Tragedia Posejdona", gdzie garstka osób wydostała się właśnie ze statku pasażerskiego, wywróconego do góry dnem.

– Chaos informacyjny utrzymywał się przez jakiś czas. W jednej z gazet na Wybrzeżu ukazała się informacja o śmierci czwórki studentów, którzy mieli zginąć w katastrofie. To nie była prawda. Oni mieli płynąć Heweliuszem, ale nie dotarli na pokład z powodu gołoledzi, która opóźniła ich podróż samochodem – dodaje.

Dziennikarz podkreśla, że późnym wieczorem 14 stycznia nikt nie wiedział jak w rzeczywistości wygląda sytuacja: – Wiedzieliśmy, że na Bałtyku od rana trwa akcja ratownicza. Wyobrażaliśmy sobie, a właściwie chcieliśmy wierzyć w to, że w tratwach są jacyś żywi ludzie. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że te były wypełnione lodowatą wodą, która ich zabiła.

Zadworny wspomina, że w dniu katastrofy prezydent Polski Lech Wałęsa napisał list do narodu, który był odczytywany w rozgłośniach radiowych. Natomiast dopiero w "Panoramie" o godz. 21.00 w TVP2 po raz pierwszy podano konkret dotyczący rozbitków, z którego wynikało, że z wody wydobyto 9 żywych osób i podano 8 nazwisk.

– Jeden z uratowanych był nieprzytomny w bardzo ciężkim stanie, w głębokiej hipotermii. Jego nazwiska nie podano, więc rodziny, które nie odnalazły nazwisk swoich ojców i mężów na oficjalnej liście marzyły, że ten dziewiąty jest właśnie nim – wspomina dziennikarz.

- Niemcy mieli lepsze informacje, które szybciej pozyskiwali i szybciej publikowali. Zresztą oni mieli bliżej byli szybciej na miejscu, więc było im łatwiej — opowiada Zadworny.

Przykład? - Hamburska popołudniówka w dniu katastrofy już po południu opublikowała obszerny materiał, opowiadający o tym, co wydarzyło się w nocy i nad ranem. Natomiast zanim polscy dziennikarze zebrali informacje, musieli czekać do ich wydrukowania na drugi dzień po katastrofie, czyli 15 stycznia. W zasadzie pierwsze strony wszystkich polskich gazet miały "czołówki" z tragedią Heweliusza.

"Według jednych doniesień wywrócony kadłub promu dryfował w odległości 15 mil od przylądka Arkona w kierunku wschodnim. Inne mówiły, że osiadł na dnie" – pisała "Gazeta Wyborcza" 15 stycznia.

Kinga Brandys niedawno rozmawiała z kolegą, który był w Świnoujściu, gdy 14 stycznia po 20.00 prom Jan Śniadecki przywiózł pierwsze zwłoki. Ten doświadczony operator kamery przyznał, że musiał mocno trzymać balans, ponieważ ręce drżały mu z wrażenia i emocji.

Szczecin, Cmentarz Centralny, pomnik ofiar katastrofy promu
Szczecin, Cmentarz Centralny, pomnik ofiar katastrofy promu © Wikimedia | Wikimedia

Problem z uzyskaniem informacji

Mogło się wydawać, że szczecińska redakcja TVP ma najbardziej dogodną sytuację w Polsce, ponieważ w Szczecinie mieści się siedziba armatora, a do Świnoujścia (do przeprawy promowej) jest ponad godzina drogi.

– Nic bardziej mylnego. Na początku mieliśmy problem z uzyskaniem jakichkolwiek informacji, nawet od armatora. Oczywiście wiedzieliśmy znacznie więcej na temat sytuacji pogodowej, żeglugi na Bałtyku, jednak samych informacji dotyczących katastrofy było bardzo mało. A jak już zaczęły napływać, to z minuty na minutę były coraz bardziej przerażające - mówi Kinga Brandys.

Mieli duży problem z rozmową z kimś ze strony armatora. W końcu udało im się zaprosić do studia ówczesnego prezesa EuroAfrica Włodzimierza Matuszewskiego: – W jakim był stanie psychicznym nietrudno się domyślić.

W studiu pojawił się również ówczesny minister spraw wewnętrznych, który na tym etapie być może sam niewiele wiedział lub po prostu nie chciał dzielić się informacjami.

– Cały czas bardzo ściśle współpracowaliśmy z "ludźmi morza". Nie mieliśmy najmniejszych problemów, żeby doświadczeni kapitanowie żeglugi morskiej tłumaczyli widzom wszystkie zawiłości techniczne czy możliwe przyczyny zatonięcia etc. – dodaje.

Ówczesna szefowa "Kroniki" podkreśla, że mimo, iż bliscy ofiar cały czas byli obok dziennikarzy, ci nie wykorzystywali tego faktu: – Nie wolno przekraczać granic przyzwoitości także w dziennikarstwie. Nie podstawia się mikrofonu rozpaczającej żonie, pytając "jak się Pani czuje?". Telewizja ma tę moc, że czasem wystarczy sam obraz i nie potrzeba dźwięku.

Z pewnością nie mieliśmy takich możliwości technicznych jak dzisiaj, jednak z drugiej strony, ingerencja postronnych osób w formie live’ów w mediach społecznościowych, nie byłaby niczym dobrym – dodaje.

"Tajne" filmy marynarki wojennej

Na początku lutego 1993 roku marynarka wojenna penetrowała wrak Heweliusza i zrobiła 8 filmów po 180 minut każdy. Niewielu dziennikarzy zostało zaproszonych na ten pokaz do Świnoujścia, na którym wyświetlono tylko minutę całego zapisu filmowego.

Wielkim wydarzeniem medialnym był proces przed Izbą Morską z Szczecinie. Najstarsi reporterzy sądowi nie pamiętali procesu, kiedy to na ławach dla publiczności zasiadałoby 300 osób. Wymagało to zorganizowania specjalnej sali.

– W procesie brało udział bardzo dużo ekip telewizyjnych z państw zachodnioeuropejskich. Zresztą procesowi towarzyszyło bardzo dużo emocji – precyzuje Adam Zadworny.

"Głos Szczeciński" z relacją z orzeczenia Izby Morskiej, 1994 r.
"Głos Szczeciński" z relacją z orzeczenia Izby Morskiej, 1994 r. © "Głos Szczeciński" | "Głos Szczeciński"
"Głos Szczeciński" z relacją z orzeczenia Izby Morskiej, 1994 r.
"Głos Szczeciński" z relacją z orzeczenia Izby Morskiej, 1994 r. © "Głos Szczeciński" | "Głos Szczeciński"

– Żyliśmy tą katastrofą bardzo długo. Byłam na wszystkich posiedzeniach Izb Morskich w Szczecinie i Gdyni, a one rozciągały się w czasie. Rozmawialiśmy z "ludźmi morza", nawigatorami – ten temat wracał, nie tylko z okazji kolejnej rocznicy katastrofy –podsumowuje Kinga Brandys.

PRACA.WIRTUALNEMEDIA.PL

NAJNOWSZE WIADOMOŚCI

TVN szykuje jubileuszową edycję "MasterChefa". "Wyprawa poza Europę"

TVN szykuje jubileuszową edycję "MasterChefa". "Wyprawa poza Europę"

Dziennikarz Meczyków doznał udaru. "Może ktoś potraktuje to jak przestrogę"

Dziennikarz Meczyków doznał udaru. "Może ktoś potraktuje to jak przestrogę"

Świąteczna piosenka Radia 357 z  teledyskiem. Zobacz "Karpia pięciolatka"

Świąteczna piosenka Radia 357 z teledyskiem. Zobacz "Karpia pięciolatka"

Właściciel TVN wdraża nowe rozwiązania telewizji hybrydowej na kanałach naziemnych

Właściciel TVN wdraża nowe rozwiązania telewizji hybrydowej na kanałach naziemnych

CyberRescue pomoże klientom Banku Pekao uniknąć cyberoszustwa przed świętami
Materiał reklamowy

CyberRescue pomoże klientom Banku Pekao uniknąć cyberoszustwa przed świętami

Disney+ rozszerza w Europie zasięg planu z reklamami

Disney+ rozszerza w Europie zasięg planu z reklamami